XXIX. Sprawa osobista

1.2K 187 26
                                    

Miał w planach zaparzenie herbaty i zaproszenie Jacka na werandę, aby choć spróbować porozmawiać o sytuacji, w którą się zaangażowali. Był naprawdę kiepski w wyrażaniu swoich emocji, nie był też najlepszy w dyskusjach na ich temat. Jednak bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli chciał kontynuować tę znajomość w możliwie jak najmniej niezręczny sposób, wyciągając z niej coś więcej niż jeden pocałunek, powinien się przełamać. Spróbować wyjaśnić pewne sprawy, zamiast zamykać się w pokoju.
Zdawało się, że wciąż czuł ciepło ust i dłoni Bertranda, kiedy wlewał wodę do czajnika. Jack definitywnie go zaskoczył. Spodziewał się czegoś gwałtownego, a tymczasem pocałunek był spokojny i delikatny. Zagryzł wargę, zdając sobie sprawę z tego, że chciałby więcej.
Chwilę zamyślenia przerwał dźwięk brzęczącego telefonu. Pamiętał o umowie z Jasperem, miał też pełną świadomość, że może dzwonić Ronan, aby opierdolić go za wczorajszą sytuację. Jego matka, która mogłaby chcieć w melodramatyczny sposób zaszantażować go emocjonalnie prośbą o przyjazd. A może Katherine, zdenerwowana jego nagłym zniknięciem. Tak naprawdę mógł dzwonić każdy.
Z tego właśnie powodu nie miał najmniejszej ochoty, by chociażby spróbować wywlec się z kuchni, żeby dotrzeć do salonu, w którym mógłby odebrać telefon.
– Jack, mógłbyś odebrać?! – wydarł się zatem w stronę jadalni, chcąc wysłużyć się olbrzymem.
Odpowiedział mu dźwięk kroków.

Cały jego żołądek i przełyk zdawały się żyć własnym życiem. Czuł intensywny ścisk, palenie i swoisty dyskomfort samego poczucia cielesności. Sam nie był pewien, czy powodem były przyjęte dzień wcześniej substancje, czy może nawarstwiający się nieustannie stres, który postanowił w końcu dać mu się we znaki. Przyznanie się przed samym sobą do własnego człowieczeństwa wprawiało go w poczucie niezadowolenia i dyskomfortu. Znacznie wygodniej żyło mu się z przeświadczeniem o wewnętrznej sile i przekonaniu, że potrafi wszystko przyjąć na chłodno, a jego umysł nie spowija lęk, który jak robaki zakopywał się w zwojach jego mózgu. Przyjęcie do świadomości jednej ze słabości zmuszało go do refleksji nad kolejnymi, co z kolei prowadziło do poczucia małości i kruchości, z czego wywodziła się melancholia, ale i fala żalu do siebie. Swoista próba ujarzmienia własnej seksualności również rozgrywała się w wyjątkowo niedogodnym momencie, chęć ustatkowania się dochodziła do głosu wtedy, kiedy powinna siedzieć cicho. Wszystkie pokłady zdrowego rozsądku przekonywały go o kuriozalności wdrażanych w życie poczynań, kiedy nieznośne serce gdybało nad właściwością fantazji o złapaniu Jacka za rękę, gdy wreszcie zasiądą przy wspólnej herbacie. Jacka już raz próbowano zabić, zbliżenie się do niego mogło być pomysłem całkowicie śmiertelnym, ale ostygłe ciało nie słuchało. Chciało więcej.

Cóż, fakty były takie, że Surre miał naturalny talent do wdeptywania w największe gówno w okolicy i przeczuwał, że jego sytuacja wkrótce postanowi się pogorszyć. Talent ten towarzyszył mu od zawsze, jednak od czasu nawiązania współpracy z policją, umiejętność przyciągania do siebie kłopotów zdawała się rozwijać na wyższe poziomy kuriozalności. Choć wcześniej nie było aż tak trudno, miał do czynienia z wieloma sprawami, do których jednak o wiele łatwiej się dystansował. Teraz było to zdecydowanie trudniejsze. Kwiecisty zabójca odbierany był przez niego jako coś osobistego; od kiedy ucierpiał Jack, i jako coś niewyjaśnionego; bowiem od początku krążyli we mgle, szukając w niej ducha. Od interwencji w domu Abottonów, gdzieś w tyle świadomości tliła się myśl, by zakończyć tę sprawę, a następnie rzucić to wszystko. Przyznać się przed sobą, że takie nagromadzenie nagłych zdarzeń wpływają na jego psychikę zgoła negatywnie, co wywołując sytuację skrajne, co zademonstrował wszystkim, wypijając mętny drink od mężczyzny, którego podejrzewał o morderstwa.
Mógłby zająć się swoim ogrodem, zainteresować się sztuką, może ocieplić wizerunek wśród ludzi i znaleźć kilku nowych znajomych. Mógłby stanąć na przeciwko swoich problemów i spróbować stworzyć coś normalnego z Jackiem u boku. Tak, olbrzym był nieodłącznym elementem jego wyobrażeń o przyszłości.
– Panie Surre... – usłyszał po swojej prawej stronie, na co zaraz podniósł wzrok, dotychczas wbity w marmurowy blat.
– Leon – poprawił stojącego w progu Bertranda. W dłoniach trzymał telefon.
W odpowiedzi uniósł go lekko, patrząc na detektywa z dozą niepewności i lęku. Wyglądał na zmartwionego i to zawiązało kolejny supeł na poplątanych flakach Leona. Podszedł do niego sztywnym, acz szybkim krokiem, w myśląc rozprowadzając najczarniejszy obraz z udziałem Lucjana. Wszak nie widział go w domu od samego rana.
– Tak? – odezwał się do słuchawki, kiedy już złapał telefon.
– Gdzie teraz jesteś? – usłyszał po drugiej stronie głos Ronana.
– W domu.
– Gdzie byłeś w nocy?
Surre zacisnął szczękę i zerknął na Jacka, który stał wystarczająco blisko, by słyszeć co mówi komisarz.
– Po powrocie z bankietu już nigdzie się nie ruszałem – odpowiedział, na co otrzymał zgodne skinienie.
– Jesteś tego pewien?
– Ronan, co się dzieje? – zapytał, zamiast odpowiedzieć na pytanie.
– Pytałem o coś – powtórzył z naciskiem.
– Jestem pewien.
Po drugiej stronie, przez kilka dłużących się chwil, panowała nieznośna cisza, wprowadzająca ciało Leona w stan skupienia.
– Przyjedź na komendę – usłyszał w końcu. – Teraz.
– Możesz chociaż powiedzieć, o co chodzi? – zapytał, opierając dłoń na framudze. Czuł, że zaczyna robić mu się słabo.
– Masz dwadzieścia minut – oświadczył. – Albo Pullen przyjedzie po ciebie z chłopakami.
Po tym Amber rozłączył się, a ciało Leona spowiła wieczna zmarzlina. Z dołu spojrzał na Bertranda, który patrzył na niego z podobnym zdezorientowaniem.
– Gdzie jest Lucjan? – zapytał.
– Poszedł na zakupy i odebrać wyniki badań krwi.
Wyglądało na to, że nie musiał nawet próbować utrudniać sobie życia, siła wyższa robiła to za niego.

Szybkie poprawienie stroju, przygotowanie powozu i sama jazda, zajęła około dwudziestu minut. Kiedy tylko przekroczył próg komisariatu, dojrzał Aldousa i towarzyszących mu policjantów, zmierzających już w stronę drzwi. Zatrzymali się jednak na jego widok, a on zmusił się do zadarcia głowy i ruszenia dalej. Surre miał bardzo mgliste wyobrażenie wczorajszych wydarzeń. Kojarzył niewyraźne halucynacje i próby Jeffersona, na szczęście udaremnione przez Jacka.
– Jesteś pewien, że nigdzie się nie ruszałem? – zaczął cicho, nieufny wobec samego siebie.
– Tak. Sprawdzaliśmy co jakiś czas, Lucjan obawiał się, że się zadławisz.
Surre lekko zmarszczył nos, by następnie podniesioną głową minąć Aldousa, kierując się wprost do gabinetu Ronana. Ku swojemu niezadowoleniu odkrył, że Pullen ruszył zaraz za nim i Jackiem. Nie podobała mu się ta sytuacja.
Aldous otworzył przed nim drzwi do gabinetu Ronana, wpuszczając do środka zarówno Surre, jak i Bertranda, który chyba w pewien sposób się wepchnął.
Ronan stał przy niedużym okienku, z rękami zaplecionymi na piersi, kiedy na biurku leżało nieduże pudełko. Ciężkie napięcie wisiało w powietrzu, kłębiąc się pod sufitem.
– Co to kurwa jest? – zapytał Surre, czując, jak irytacja rośnie wprost proporcjonalnie do strachu. – Ściągacie mnie tutaj jak jakiegoś kryminalistę.
Ronan przełknął ciężko ślinę, podszedł do pudełka i wyjął z niej czarną rękawiczkę, którą następnie położył na blat biurka.
– Znaleźliśmy ją dzisiaj przy kwitnącej pani Petterson. Są na niej twoje odciski.
Surre wziął głębszy wdech, odsunął jedno z krzeseł i powoli na nie usiadł.
– Ktoś ją ukradł. Sam widziałeś, że jedna trafiła pod moje drzwi z listem, w dniu masakry u Abottonów.
– Tak – przytaknął Pullen, obchodząc krzesło, by przysiąść na blacie biurka – bo podrzucił ją twój służący.
Brwi Leona mechanicznie uniosły się ponad linie grzywki, a usta rozciągnęły się w prześmiewczym uśmiechu. Ta teoria była komiczna.
– Słucham? – parsknął rozbawiony. – Słyszy pan samego siebie?
– Na pańskim miejscu nie byłbym tak pewny siebie. – Ton Aldousa pozostawał chłodny. – Wielu zwiódł pan zalotnym uśmiechem bądź groźbą, ale jeszcze wiele panu brakuje, by zjednać sobie jednakowo wszystkich. Dziś spłynęła do nas notatka – przerwał na moment, by sięgnąć do pudełka, z której wyjął pożółkłą kartkę papieru – sporządzoną siedem lat temu, przez komisarza Zawadzkiego, dnia szesnastego sierpnia w BringGalf – Aldous podniósł wzrok na twarz Leona, która musiała z pewnością drastycznie zbladnąć. – Kojarzy pan, czy mam odczytać tę notatkę?
Surre nie był w stanie odpowiedzieć, czując jednak, jak jego serce gwałtownie przyspiesza, przed oczami ciemnieje, a dłonie zaczynają się pocić zupełnie bezwarunkowo i zaciskać na kolanach. Oddychanie stało się jakby trudniejsze, kiedy dotarło do niego, że jego przyszłość dotarła aż tutaj.
– Czternaście ran kłutych piersi zadanych nożyczkami – zaczął Aldous, całkowicie odcinając mu Leonowi dopływ tlenu. – odgryziony kawałek ucha, krwiak na skroni, zmiażdżone jądra.
– To nie ma nic wspólnego z naszą sprawą.
– Pan i pan Lucjan Ians mieliście być poddani karze w ośrodku poprawczym za napad na pana Trutleya, ogrodnika, jednak uciekliście, a pańska matka zatuszowała wszystko pieniędzmi, czyż nie?
– Nie ma pan pojęcia, o czym pan mówi – odparł, wykorzystując całą siłę mięśni, by zmusić się do podniesienia głowy.
– Wyraźna fascynacja roślinami, wyższe wykształcenie, pedantyczne nastawienie pana Iansa, panie Surre... proszę się pogodzić z tym, że pana rozglifiliśmy.
– Nie macie pojęcia, o co chodziło – kontynuował, napinając swoje plecy i zmuszając je do stanięcia w linii prostej. W jego trzewiach zaczynała gotować się czysta furia.
– Proszę pana, a czy da się wytłumaczyć jakąkolwiek napaść?
– Napaści może nie, ale samoobronę tak.
Aldous parsknął. Jego argumenty były kuriozalne i naciągane, jednak dla Leona nie była to żadna nowość. Pullen miał zdecydowanie większe doświadczenie, jednakże przy napotkanej przeszkodzie, której nie potrafił przeskoczyć, miał skłonności do naciągania pewnym faktów, celem zakończenia sprawy na swój rachunek.
– Proszę się nie po-
– O co chodziło? - zapytał Ronan, wychodząc w końcu ze swojego kąta.
Poczucie odrazy i wstrętu do swojego ciała, wzrosło w Leonie parokrotnie. Ta konieczność kuriozalnego obnażenia się, tylko po to by dowieść swojej niewinności, doprowadzała go do skraju torsji.
– Jack, wyjdź proszę.
– Nie ma mowy – usłyszał w odpowiedzi. – Nie zostawię cię teraz.
Wziął głęboki wdech, czując całkowitą bezsilność wobec sytuacji, w której się znalazł. Naturalnie; był niewinni i nie miał żadnych wątpliwości wobec Lucjana, jednak konieczność przyznania się do tego brudu odbierała mu mowę.
– Leon mówże – ponaglił Amber – on chce cię wsadzić do więzienia.
Surre wziął głębszy wdech, spiął się cały, wyprostował kręgosłup i podniósł głowę.
– Zostałem zgwałcony – powiedział, patrząc wprost przed siebie. – Miałem czternaście lat, pan Trutey miał zająć się naszym ogrodem, ale przy okazji postanowił zerżnąć sobie chłopca.
Aldous był już znacznie bledszy, a i jego postawa nieco straciła na sile i zdecydowaniu.
Te zakłopotanie na jego poszarzałej twarzy, pobudził w Leonie kolejną falę złości. Został postawiony pod ścianą, zmuszony do wyznania czynu, do którego nie potrafił przyznać się nawet przed sobą. Został zgwałcony.
Nieoczekiwanie dla samego siebie poderwał się do pionu i wystąpił o krok bliżej Aldousa, pochylając się nad nim jak kat nad skazańcem.
– Ty bezmózga, kurwia larwo – wycedził przez zęby – pierdolony tchórzu, zajmij się tym po co tutaj jesteś, zamiast wymyślać własną narracje, byle umyć ręce od prawdziwego problemu.
– Przepraszam – usłyszał w odpowiedzi.
To jedno słowo, jeden dodatkowy bodziec wywołał u niego nieopanowany wybuch. Po prostu uniósł dłoń i uderzył mężczyznę, jednym celnym ciosem strącając okulary z jego nosa. Po niedużym gabinecie poniosło się echo zderzenia pięści z polikiem. Nikt nie ruszył, aby go powstrzymać.
– Bierz dupę w troki i dzwoń do BringGalf dowiedzieć się przez kogo ta notatka wypłynęła, bo jak widać morderca próbuje wrobić mnie, licząc, że idioci się na to złapią. I jak widać, się kurwa nie rozczarował.
Aldous odpowiedział pojedynczym skinieniem głowy, patrząc w bok jak zrugany chłopiec. Leon zaś wziął głębszy wdech i wycofał się o kilka kroków, prostując się do nienagannego pionu.

Dawno już nie czuł tak silnej, absolutnie absorbującej wściekłości. Jego dłonie drżały, a skóra zdawała się płonąć. Celny cios nieco go utemperował, ale dłonie aż świerzbiły go, prosząc o kolejną możliwość wyżycia się.
– Jadę do portowej porozmawiać z moim informatorem – powiedział, obracając głowę w stronę Ronana, który stał oparty o biurko, zdawało się, że niewzruszony – a wy zajmijcie się czymś pożytecznym i pilnujcie Jeffersona.
– Naturalnie – usłyszał w odpowiedzi, kiedy obracał się w stronę drzwi.
Jack otworzył je przed nim, a detektyw natychmiast wyszedł na zewnątrz, idąc przez korytarz twardym, stanowczym krokiem. Był kurwa wściekły.

Zdecydowanym ruchem pchnął drzwi, wychodząc na śmierdzącą ulicę Tem. Był roztrzęsiony, zdenerwowany i zdegustowany całą tą sytuacją. Czuł się trochę tak, jakby Aldous napluł sobie na dłoń, a następnie wymierzył mu solidny policzek. Nie było mowy o wyrażaniu na to jakiejkolwiek zgody.
Nie obracając się za siebie, by sprawdzić, czy ma Jacka na ogonie, przeszedł prze ulice, szarpnął za drzwiczki i wsiadł do dorożki, zamykając się w niej z trzaskiem. Całe plecy, mięśnie ramion i przełyk miał spięte, zaciśnięte do granicy bólu. Zdecydowanie nie nadawał się teraz do rozmowy z kimkolwiek, ale czuł, że nie usiedzi spokojnie w domu. Dlatego rozsiadł się na siedzeniu i uniósł dłonie, szczelnie zakrywając nimi usta, by wrzasnąć w nie przepełniony rozgoryczeniem i bólem odświeżonych wspomnień o krwi, poniżeniu i niezrozumieniu.
Tak, to definitywnie była sprawa, którą postanowił potraktować jako coś osobistego.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz