XIX. Gorzki bezdech

1.3K 274 34
                                    

Zdążył zarejestrować zbliżający się do niego cień, nim całkiem stracił oddech, przyciśnięty, niemalże wtłoczony w zamknięte drzwi. Zapadła cisza, rwana cichym charczeniem mężczyzny, który zgniatał gardło detektywa gołymi dłońmi. Reakcja była oczywista – nie zastanawiał się i sięgnął po broń, jednak nim udało mu się ją złapać, napotkał dłoń, która chwyciła rewolwer, by następnie odrzucić go w bok. W tym momencie był tylko przerażony, jednak fala prawdziwej histerii spłynęła na niego, gdy jego szyja zniknęła pod naporem dwóch szorstkich dłoni, a ciało przesunęło się ku górze. Plecami napierał na zdobione drzwi, klamka wbiła się boleśnie w skórę, a jego stopy wisiały bezradnie. Próbował zaprzeć się nogami o cokolwiek, ale drewniane uniesienia w drzwiach nie były na tyle duże, by dorosły mężczyzna mógł utrzymać na nich choć część swojego ciężaru. Dusił się, z jego ust nie dochodził nawet charkot, przez kciuki naciskające na krtań i jabłko Adama odczuwał mdłości i tracił świadomość. Odchylił głowę w tył, w desperackiej próbie nabrania oddechu, jednak zmiana pozycji jedynie pomogła napastnikowi w stabilniejszym chwycie. Jego gardziel była zgniatana jak w imadle, a pięty ślizgały się po zamkniętych drzwiach, kiedy wyciągał przed siebie dłonie, w amoku próbując złapać za cokolwiek. Mężczyzna jednak miał wyprostowane ręce, napierał nań całym ciężarem ciała i Surre nie był w stanie zrobić nic, choć gdyby mógł, wydrapałby mu oczy.
Z każdą kolejną chwilą czuł, że zaczyna odpływać, że uścisk staje się zbyt mocny, by mógł go znieść, nie był w stanie nawet przełknąć śliny, która zaczęła wypełniać jego usta, ściekając z kącików warg, wzdłuż szczęki. Wtedy jednak złapał za coś, niepewny, za co, czy to włosy, czy tylko rzęsy, ale pociągnął mocno, całą siłą, jaką miał. Zaowocowało to jedynie cichym jękiem i tym, że z impetem walnął o drewno, zaciśniętą pięścią, która zaraz eksplodowała bólem. Wyrwał coś, nie był pewien, co, ale za plecami usłyszał dźwięk przekręcanego zamka.
Nim poleciał w tył, prosto w próżnię, zerknął w bok, na zaciśniętą pięść.
Miał garść pełną cholernych kwiatów.

Wpadł w krąg światła, uderzając o podłogę całym ciężarem ciała. Zadzwoniło mu w uszach, gdy jego głowa zderzyła się z posadzką; charcząc, powstrzymując się od kaszlu, nabrał desperacki haust powietrza, korzystając z momentu zdezorientowania napastnika. Ulga trwała zaledwie sekundy, już w następnej chwili poczuł na sobie tonę żywej wagi, zgniatającą go jak nieruchomy głaz. Z trudem odzyskiwał ostrość widzenia, jak przez mgłę widział kucharkę, która stojąc w rogu pokoju z terrorem w oczach ściska w dłoniach pogrzebacz. Zacisnął powieki, kiedy przed oczami mignęła mu zmasakrowana kwiatami twarz, a następnie całkiem na ślepo wyprostował rękę z napiętym palcem wskazującym i środkowym. Nie obchodziło go, w co trafi, czy wydłubie mu oko, czy wbije się głęboko w nos, liczyła się tylko walka o tlen, którego miał coraz mniej. Jego palce spotkały się z uchylonymi wargami, poczuł, jak zęby mężczyzny drapią jego skórę przez rękawiczki, ale parł dalej, przesuwając opuszkami po śliskim języku. Napastnik próbował się odsunąć, ale Surre złapał go mocno za szczękę, kciuk wbijając w miękki podbródek, chwilowe rozkojarzenie wykorzystując do zgięcia nóg, którymi mógłby go odepchnąć. Jego palce wbiły się głęboko w gardło agresora, czuł, jak migdałki zaciskają się na koniuszkach, mięśnie napinają się, a po dłoni spływa nieuniknione, gorąc, który wywołał z premedytacją
Gorące, cuchnące wymiociny opadły na jego twarz, szyję, ramiona gorzką falą. Mężczyzna wyrwał się z jego uścisku, odsunął, a Leon kopnął na ślepo, zrzucając go z siebie, w końcu napełniając płuca utęsknionym tlenem. Charcząc, kaszlem prostując krtań, podniósł się na tyle szybko, jak bardzo był w stanie i pogrążoną w drgawkach dłonią przetarł powieki, by móc otworzyć oczy. Znajdował się w tym skurwiałym pokoju, który podobno miał być pusty, na ustach miał rzygowiny, a jego rzęsy zlepiły się, nie hamując cieczy spływającej z czoła. Cały drżał, gdy stanowczym krokiem ruszył w stronę kobiety, która natychmiast podała mu pogrzebacz. Dopiero kiedy wyciągnął po niego dłoń, zauważył, że nie jest pokryty treścią żołądkową, a krwią zmieszaną z kwiatami i korzeniami. Był kurwa wściekły. Zacisnął palce na drewnianym uchwycie tak, że zbielały mu knykcie.
Mężczyzna również zdążył się podnieść, obrócił głowę w stronę, zbliżając się powoli, z zaciśniętymi w pięści dłońmi. Jego spojrzenie było puste, jak u niewidomej osoby, z kącików oczu wyrastały malutkie stokrotki, tak samo z nosa i ust. Ogrodnik rodziny Abottonów patrzył na niego ślepo, napędzany furią i trucizną, która płynęła w jego żyłach. Gigant ruszył twardym, zdecydowanym krokiem, wyciągając przed siebie dłonie. Wiedząc, do czego zdolny był stojący przed nim potwór, Leon uniósł metalowy pręt i wychodząc mu naprzeciw krótkim truchtem zamachnął się, jednym, impulsywnym ciosem wytrącając rzeźnikowi szczękę z zawiasów.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz