16. Lunacy

141 13 36
                                    

Gdy ktoś opuszcza nasze życie, te odejścia nie są sobie równe.

Vilkas obudził się wczesnym rankiem. Jego przykryta futrami klatka piersiowa pokryła się gęsią skórką, gdy zimny powiew wpełzł przez szczeliny w drewnianych drzwiach. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że Mahogany nie ma przy nim. Przez ułamek sekundy nie był pewien, czy wydarzenia z nocy miały miejsce. Być może bogowie obdarowali go łaskawym snem w gorączce.

Mężczyzna westchnął ciężko, podnosząc się na łokciach. Rozejrzał się po sali wciąż zaspanym wzrokiem.

Ognisko zdążyło już całkowicie wygasnąć.

Tak jak podejrzewał. Był całkowicie sam.

Realistycznie, wiedział, że nie powinien liczyć na to, że dziewczyna zostanie. Powiedziała mu w końcu, że wróciła do Białej Grani tylko i wyłącznie z powodu swojej nowej Rodziny. W głębi duszy wiedział, że ich krótki czas razem był tylko przerwą w życiu Mahogany. Spotkali się i było im razem dobrze, a teraz wróciła do torturowania wdów i składania sierot w ofierze, czy czymkolwiek zajmowała się w Mrocznym Bractwie.

A potem przypomniał sobie, jak leżała koło niego, wtulając głowę z zagłębienie pod jego szyją. Jak jej włosy pachniały dymem z paleniska i wiatrem. Było im ciepło, wśród warstw futer i ubrań. Bezwiednie rysował okręgi na jej gołych plecach. Ona sama wyznaczała mapę z każdej białej blizny na jego piersi. Przypomniał sobie jej twarz, gdy opowiadał jej o swoich planach na przyszłość. Jak słuchała go, wpatrując się gdzieś daleko rozmytym wzrokiem.

Własne łóżko, własny dom i harmonia.

Vilkas podniósł się z głośnym stęknięciem. Jego kręgosłup strzelił głośno, mógł wyczuć, jak kręgi poruszają mu się pod skórą. Miejsce na ramieniu, gdzie jeszcze wczoraj znajdowała się rana, teraz było całkowicie zasklepione. Jedynym dowodem obrażenia był pasek młodej, różowej skóry, napiętej jak pergamin. Za kilka dni nie powinno być nawet śladu. Vilkas zastanawiał się, czy Mahogany wyczuje różnicę.

Słońce zbliżało się ku południu, gdy mężczyzna wyszedł ze Strażnicy na zimne powietrze. Jego oddech zmieniał się w kłęby pary i czuł, jak mróz szczypie go w nos i uszy. Owinął się szczelniej czerwonym płaszczem. Kawałki zaschniętego błota odpadały z tkaniny.

Vilkas przemieszczał się szybko w stronę Białej Grani. Jego misja dopiero się rozpoczęła.

Przed śmiercią, Kodlak wysłał go w dzikie zakątki Skyrim, tuż przy Markarcie, by zgładzić sabat, który tam się znajdował i przynieść głowy Wiedźmokruków. Było to ostatnie zadanie, jakie dostał od starca. Na samo wspomnienie Vilkas poczuł ukłucie żalu. Jego umysł, zdesperowany, by poczuć coś przyjemnego, powędrował do zeszłej nocy. Przypomniał sobie, jak Mahogany topiła się pod jego dotykiem i po chwili zdał sobie sprawę, że się uśmiecha.

Natychmiast sprowadził swój wyraz twarzy do beznamiętnej maski. Nie może przemierzać Skyrim, szczerząc się jak zdesperowana niewiasta. Westchnął głęboko i przetarł dłonią twarz. W oddali widział powoli zbliżające się mury Białej Grani. Westchnął głęboko na znajomy widok. Tyle razy patrzył z drogi na miasto, które miał przywilej nazywać domem. Za każdym razem, wracając z zadań, dziękował bogom, że pozwolili mu żyć na tyle długo, by znów przejść przez drewnianą bramę.

Miał nadzieję, że zobaczy ją przy Jorrvaskr. Że pojawi się, niespodziewanie, jak zawsze, stanie koło niego i będzie patrzyła, jak ciało Kodlaka ulatuje z dymem do nieba. Wsunie ramię pod jego ramię i będą stali, jakby to, co było między nimi, przypominało normalny związek. Nie pojawiła się, jednak Vilkas nie czuł żalu. Siedząc po pogrzebie w głównej sali Jorrvaskr, beznamiętnie obgryzając kawałek pieczeni, słuchając jednym uchem raportu Farkasa z ostatniego zadania, Vilkas utwierdził się w swojej decyzji. Był gotowy zrezygnować ze wszystkiego, co do tej pory cenił ponad życie dla jednej, niewyraźnej wizji.

Skyrim: KalopsiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz