XVIII

10 3 1
                                    

Nie wiem, czy przestało boleć, czy przestałem czuć cokolwiek. Było cicho, ale nie okropnie cicho. Cisza napawała spokojem. Tak samo nie potrafiłem określić temperatury. Nie było mi ani ciepło, ani zimno. Otaczała mnie ciemność pozbawiona jakiegokolwiek zapachu. Kształt, faktura czy twardość podłoża całkowicie wymykała się moim zmysłom. Byłem w ciemności, nie odbierając kompletnie żadnych bodźców. Nie było różnicy, czy miałem otwarte oczy, czy nie. Czy zatykałem nos, czy nie. Nie było nic wokoło, co dałbym radę dostrzec w jakikolwiek sposób. Tak chyba musiał wyglądać czyściec w jednej z dawnych religii. Miejsce, w którym był czas na poprawę, aby trafić do raju. Pozbawione czegokolwiek. Żeby oczyścić się z win.

Z pewnością nie należałem do tych, którzy zawsze postępują dobrze. Kto nie popełnia błędów niech pierwszy rzuci kamieniem. To nie religia stała się czymś ważnym. Dla niektórych nadal pewnie jest, ale liczyło się to, co trzeba było zrobić, żeby przetrwać. Mieć co jeść, mieć gdzie spać i mieć się jak obronić. Wszystko to zapewniało życie w takim mieście. Nie nazwę tego wspólnotą, bo nierzadko nawet własnych sąsiadów ktoś nie zna, ale jednak jakaś namiastka to była. Będąc w tej ciemnicy miałem czas, żeby rozmyślać. Nawet nie wiedziałem, czy siedzę, czy leżę, a może w ogóle stoję. Potworne uczucie.

I tylko było mi źle na sercu. W mieście został ktoś, komu na mnie jeszcze trochę zależało i trochę się o mnie martwi. Tak umrzeć, bez pożegnania, bez niczego, zostawiając niepewność, to dosyć samolubne. Sęk w tym, że nawet nie trzeba chcieć, żeby umrzeć. Ja zdecydowanie nie chciałem. Nigdy nie było w moich planach umieranie, nie miałem zamiaru go tam umieszczać, ani nic z tych rzeczy. Śmierć to okropny kawalarz. Jej żarty nie śmieszą nikogo, a psują wszystko, co ktoś budował przez całe swoje życie. Miałem przecież odłożyć pieniądze i założyć rodzinę. Ustatkować się i nie ryzykować już więcej głupio. Ktoś ma zawsze swoje inne plany, które przeszkodzą.

A potem pojawił się ból w potylicy. Na początku stwierdziłem, że z braku bodźców organizm sobie je zaczął wymyślać. A potem się powtórzył. I jeszcze raz. Mniej więcej w takich samych odstępach czasu. A po śmierci raczej nie powinienem czuć bólu. Potem zacząłem czuć jak coś w takim samym rytmie uderza o moje łopatki. Potem zacząłem słyszeć rezonujące w mojej czaszce stuknięcia rozlegające się dokładnie w tym czasie, co powstawały fale bólu. I w rytm tego wszystkiego zacząłem się domyślać. Z każdym uderzeniem coraz pewniej. Wcale nie umarłem, a przynajmniej jeszcze nie. I jakiś mało delikatny gnój ściągał mnie po schodach. Mało delikatnie oczywiście.

Mogłem sobie chwilowo jedynie pogratulować domysłów. Nic innego nie byłem w stanie zrobić. Ruszyć ręką, czy nogą, rozlepić oczu, powiedzieć coś. Kompletne nic. Cały czas czułem za to jak obijam się o każdy kolejny schodek wiedząc, że guzy i sińce będą komponować się wspaniale. Po jakimś czasie zacząłem jeszcze czuć, że jest mi zimno, ale i tak cieplej niż na mrozie na zewnątrz. Potem dołączyło się ciche szurnięcie, kiedy z jednego stopnia byłem ściągany na drugi. Dla mnie trwało to wszystko w nieskończoność. Stopniowy powrót odbierania tych wszystkich bodźców.

W pewnym momencie uderzenia ustały. Szuranie cały czas było gdzieś na granicy istnienia. Na sam koniec zacząłem czuć jak coś ciągnie mnie za nogawkę spodni. Nie najlepszy sposób na przeciągnięcie kogoś, kto sobie odpłynął i nie daje znaków życia. W ten sposób równie dobrze mógłbym zostać po prostu pozbawiony spodni. Nieszczególnie optymistyczna wizja, jeśli mam już się budzić. Niemniej, jakaś wdzięczność gdzieś głęboko w środku była. Za to, że nie zostałem zostawiony na mrozie na śmierć, tylko ktoś ogarnął, że żyję i mnie zaczął przeciągać w cieplejsze miejsce. Ewentualnie przeciągał mnie w cieplejsze miejsce, żeby było raźniej obdzierać mnie ze sprzętu. Zdarza się i tak.

WędrowiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz