XXV

11 3 10
                                    

Na ulicy wciąż było tłoczno. Teraz szli prawdopodobnie wracający z pracy, z nocnych zmian. Gwar rozmów znajomych, syknięcia trąconych nieznajomych, głosy handlarzy ze stoisk i z lokali chwalących towar i wykłócających się o ceny, wszystko zlewało się w dobrze znany gwar miasta, gwar gęstego zaludnienia. Pewnie lata temu towarzyszył temu jeszcze warkot silników. W kieszeni czułem sztywną kopertę zwiniętą w rulon. Niełatwo było tak zwinąć gruby plik. Cała dokumentacja medyczna na mój temat zgromadzona przez Stana. Oddał mi ją bez wahania. Całą resztę miał zamiar zniszczyć, wszystkie próbki krwi, które pobrał do badań. Przepychałem się między ludźmi wracając do mieszkania.

Droga prowadząca do opuszczonej wsi nie była widoczna. Dopiero wraz z pierwszymi budynkami w trawa stepu przechodziła w wydeptaną breję z błota. Dobre miejsce, żeby zatrzymać się na odpoczynek przed dalszą drogą. Uważnie się rozglądając podchodziłem do pierwszego budynku, mimo tego głos mnie zaskoczył.

- Stój! - Posłuszny słowom zatrzymałem się zanim podszedłem do ściany. Nie czekając na instrukcje podniosłem wysoko puste ręce. - Odwróć się w drugą stronę.

Kątem oka zauważyłem powoli wychodzące z dwóch różnych miejsc postacie w jednolitych szarych kurtach i z szarymi chustami na twarzy.

Zatoczyłem się odepchnięty przez kogoś na chodniku i oparłem się o ścianę sklepu obok. Próbowałem uspokoić oddech, uspokoić się i na spokojnie podejść do sytuacji. I dopiero po chili dotarło do mnie, że za plecami nie stoi mi żaden żołnierz, tak naprawdę nie stoi za mną nikt, a mnie po prostu otacza zwykły tłum, gwar rozmów i smród miasta. Nie szum wiatru, zapach spalenizny, żadna wieś, a miasto. Zacisnąłem mocno powieki i zamrugałem kilka razy, żeby pozbyć się widoku pierwszych przypalonych domów. Byłem w mieście. I zacząłem śnić na jawie. Przypominać sobie poprzednie życie już nie tylko podczas snów, a w każdym możliwym momencie. Wziąłem ostatni głęboki oddech i odepchnąłem się od ściany dołączając z powrotem do rzeki ludzi na chodniku.

Odłączając się od myśli dałem się ponieść tłumowi. Skręcając w odpowiednich miejscach wkrótce wspinałem się po schodach w bloku. Wtoczyłem się do mieszkania przystawiając drzwi butami i usiadłem w korytarzu, po prostu, na podłodze. Ktoś mnie szukał. Zaśmiałem się do siebie. Przez kilka lat w armii nikt nie interesował się zbytnio tym, że szybciej staję na nogi. Trafiali się już ludzie z trzecią ręką, bez oczu, widzący w ciemności. Taki urok naszego świata. A teraz ktoś szukał właśnie mnie, przez próbkę krwi, bo sam stwierdziłem w końcu, że coś jest nie tak. Coś chyba musiało być naprawdę nie tak.

Westchnąłem ciężko podnosząc się z podłogi. Już dawno powinienem był wymienić zamki w drzwiach. Naprawić wszystko do cywilizowanego stanu. Żebym chociaż słyszał, kiedy zostanę znaleziony. Bo prędzej czy później zostanę, w to nie wątpiłem nawet w najmniejszym stopniu. Chociaż nie miałem na to siły, ani chęci. Podszedłem do drzwi przyglądając się zamkowi i westchnąłem z rezygnacją. Wyglądał na zbyt poszarpany, żebym miał do niego siły. Przytaknąłem sobie godząc się ze swoim lenistwem, które zyskało jakikolwiek powód do istnienia, inny niż zwykłe niechcenie. Zaprzątając głowę myśleniem o drzwiach przeszedłem do kuchni i usiadłem przy kuchence zawieszając wzrok na garnku z krupnikiem.

Wczoraj rano wyszła do pracy, nie wróciła, nie mówiła gdzie będzie nocować. Westchnąłem ciężko układając sobie wszystko powoli w głowie raz jeszcze. W sensie, nie mieszkała ze mną, chociaż kiedy akurat nocowałem w mieszkaniu, to dosyć często wybierała opcję nocowania u mnie. Z jednej strony cała ta sytuacja sprawiała, że martwiłem się o nią. Przez samą znajomość ze mną mogło się jej coś stać. Z drugiej strony była dorosła, decydowała sama za siebie i dodatkowo nie łączył nas tak naprawdę żaden potwierdzony związek. Nie dzieliliśmy majątku, nie mieliśmy dzieci. Westchnąłem ciężko po raz kolejny, tak, żaden formalny związek.

WędrowiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz