XIX

6 3 2
                                    

Plecak był tam, gdzie go odłożyłem razem ze strzelbą. Rozgrzebany, część rzeczy wyrzucona na trawę, strzelba przełamana, jakby sprawdzali czy załadowana i tyle. Wystarczyło pozgarniać wszystko i można było się zbierać. Nic nie zabrane, wszystko w najbliższej okolicy. Syf, którego nie opłacało się zbierać. Czy było to dla mnie dziwne? Nie. Konserwy, woda, strzelba i amunicja do niej. Zdecydowanie nic nie warte dla kogoś, kto chodził sobie na spacer w kombinezonie ochronnym i używał karabinów. Sprzęt drogi jak diabli i używa go tylko armia. Południowa. Chociaż teraz patrząc to nieco bardziej północna. Dyktatorska, czy cesarska. Jak zwał tak zwał. Okupancka. Tak chyba może być.

Nie wiem ile przesiedziałem pod ziemią. Cały czas byłem w kompleksie, tylko gdzieś, gdzie wcześniej nie zaglądałem. Poza tym, nie miałem siły wychodzić, więc siedziałem tak sobie i czekałem, aż nie skończyła mi się woda w butelce. To był odpowiedni moment, żeby się ruszyć. W końcu bez wody nikt za długo nie pociągnie, a ja i tak musiałem wracać. Tak trzeba. Kładłem się spać dwa razy, ale kto wie ile czasu upłynęło? Dzień, dwa, czy tydzień? Jeden pies, i tak wychodziło na to, że spędziłem tam za dużo czasu nie z mojej winy. No i zacząłem się robić naprawdę głodny.

Dlatego wylazłem. W sumie nie tylko dlatego. Śmierdziało zwierzakiem niemiłosiernie. Jak już  zebrałem się ze wszystkim i zjadłem na spokojnie cokolwiek zostawiłem dwie puszki. Otwarte tak, żeby nadal trzeba było odgiąć wieko, żeby dostać się do środka. Liczyłem na to, że łażąca cały czas gdzieś w pobliżu chimera odczepi się ode mnie, jak już dostanie jeść. Jakby nie patrzeć, drapieżnik wstrzymywał się ze zjedzeniem mnie, więc niejako powinienem być wdzięczny. To akurat nieco niepokojące było. Niby zwierze, jakaś tam genetyczna mieszanka, ale zrozumiało ci się do niego mówi. Lepiej niż pies, bo psa trzeba tresować, żeby wiedział jak reagować.

Nadzieje ściętej głowy. Nie wątpię w to, że chimera zeżarła to, co jej zostawiłem. Pałętała się jednak cały czas gdzieś w okolicy tak, że nie widziałem jej prawie wcale. Pokazywała się z rzadka. Czułem za to na sobie cały czas jej wzrok. Mimo, że teren nie był szczególnie pofalowany, największe co na nim rosło to skąpe krzaki i to nieszczególnie gęsto, to chimery nie dało się zobaczyć. Doskonały drapieżnik. Niewidzialny, jeśli nie chce być zobaczony. To było nieco bardziej niepokojące. Do tego poruszała się bezszelestnie. Nie czułem się jakoś szczególnie bezpiecznie z tą wiedzą. W każdej chwili mogła mnie przecież niemiło zaskoczyć.

Chociaż o takiej porze i przy takiej widoczności, to mogło mnie zaskoczyć cokolwiek. Stwierdziłem, że nie będę siedział w nieskończoność w jakimś podziemnym ciągu pomieszczeń i korytarzy. Wyszedłem jeszcze nocą. Wyspałem się, najadłem, czyli mogłem się ruszyć. Wyszedłem prosto w noc, miałem już dość siedzenia na tyłku. Poza tym, prędzej bym sobie wykitował poza cywilizacją, czego robić nie miałem zamiaru. Niebo, nieco jaśniejsze od ziemi pokrytej kryształkami lodu usiane było mnóstwem punktów gwiazd. Zima była jedyną porą roku, podczas której można było podziwiać niebo. Zero chmur, nic nie zasłania nieba i tylko mróz przeszkadza, a usta pękają szczypiąc niemiło.

Przed wschodem słońca oczywiście było też zimniej niż po wschodzie. I nawet lód nie wyglądał w świetle księżyca, więc wszystko było jednym wielkim ciemnym kształtem. Nie wyciągałem latarki, bo przez większość czasu i tak widziałbym jednostajnie oblodzone kępki trawy, może jakieś kamienie i żwirowatą ziemię. Marnowałbym tylko baterie nie zyskując w zamian nic. No, może poza pewnością, że któreś z rzędu szelesty znów wywołał wiatr i nic nie zamierza mi bez zapowiedzi odgryźć czegokolwiek. Przynajmniej nie miałem paranoi. Nie sprawdzałem tego co chwilę, żeby mieć pewność, więc źle nie było. No i idąc mogłem czekać na wschód słońca, żeby popodziwiać, czy coś.

To akurat coś zawsze wartego zobaczenia, a teraz, jak już raz widziałem jak wstaje w zimę w tym pustkowiu, nie miałem zamiaru przegapić kolejnego. Niebo powoli zaczęło nabiegać szarym fioletem, potem purpurą, a na koniec pojawił się pomarańcz i wąska strużka złota, która rozbijając się o setki kryształów lodu dała piękny pokaz tuż przed tym, jak musiałem się odwrócić od światła. Przez moment światło jest oślepiające, ale tylko przez moment. Kiedy słońce jest już wyżej, to promienie nie biją tak po oczach. Nie ma już takich efektów. Przy zachodzie też to wygląda już inaczej. Nieco mniej spektakularnie.

WędrowiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz