VII

14 2 1
                                    

Grzesiek nie grzeszył pośpiechem, a ja nie grzeszyłem nieostrożnością. Przynajmniej w tamtym momencie, bo nadal miałem w pamięci ból. Możliwe było, że powoli się starzałem i stawałem coraz mniej spostrzegawczy, a więc łatwiej wpadałem w jakieś dziwne kłopoty, ale wolałem zakładać, że wykorzystuję roczny przydział pecha. I myślałem tak, ale mój roczny przydział pecha był chyba większy niż bym chciał.

Ciche kroki niosły się korytarzem nie dając żadnego pojęcia ani o jego rozmiarze, ani o źródle dźwięku. Próba poruszenia się została powstrzymana przez skórzane pasy wrzynające się w moją skórę. Postać w szarym, kompletnie pozbawionym jakichkolwiek oznaczeń kombinezonie pojawiła się w futrynie drzwi. Lustrzane wizjery nie pozwoliły mi zobaczyć twarzy przybysza. Jakieś pojęcie o jego zamiarach dawała mi trzymana przez niego strzykawka.

Zerwałem się dysząc ciężko i zaczepiłem czołem o belkę utrzymującą dach. Klepki zatrzeszczały, a ja wyrżnąłem potylicą o podłogę. A podobno sny nie zagrażają życiu. Nie mówię, że od razu zabijają i trzeba zakazać, ale jednak guza sobie wyprodukowałem. I to sporego na tyle, żeby nie dało się go dotknąć, ale żeby było czuć ten wyrastający róg. Spora szansa istniała, że właśnie w taki sposób powstały jednorożce. Jakiś zwyrodnialec zaaplikował sporego guza, który został już na zawsze. Raczej nie wyglądało to szczególnie estetycznie.

To teraz inaczej. Wyobraź sobie, że dzień zaczyna się do kitu. Przypieprzyłeś o strop, czy inne cholerstwo głową i łeb napieprza cię jak młot. W sumie samo to wystarczy, żeby zepsuć dzień, ale nie, to jednak za mało, bo budzisz się przecież na strychu, więc w pewnych kwestiach nadal musisz przestać bujać w obłokach i zejść na ziemię. No i tu pojawia się kolejny problem.

Chcąc zejść ze strychu całe szczęście zdążyłem popatrzeć na podłogę. Podłoga jak podłoga, byłaby całkiem normalna, gdyby była podłogą. W tym miejscu i czasie zamiast podłogi rozgościła się jakaś szeroka czarna masa. Nie powiem, trochę głupio skakać w coś, co wygląda jak portal do piekła, a w najlepszym wypadku do innego wymiaru oraz rytmicznie sobie popierduje.

Nieco głupiej wisieć nad tym czymś i nie móc się podciągnąć z powrotem na górę, bo łapy jeżdżą po deskach zbierając okoliczny kurz. Głośno klapałem dłońmi o podłogę strychu i ubolewając nad drabiną, która zdradziecko została zassana w czarną materię. Jej obecność ogromnie ułatwiłaby mi życie, ale nic nie wskazywało na to, że bohatersko się pojawi w celu pomocy mi.

Nie powiem, że długa szamotanina w celu wlezienia z powrotem na górę była czymś ciekawym. Po prostu zaczepiłem kurtką o jakiś gwóźdź i szarpałem się z tym problemem przy okazji gubiąc buta, który bezgłośnie zniknął w czarnej masie. Wygrzebanie się zajęło mi więcej czasu i energii niż bym sobie życzył. Ale życzenia się nie spełniają same z siebie, trzeba się zatroszczyć o to samemu, bo za darmo nie ma nic. Chociaż nie, za darmo można zginąć. Pozytywną stroną mojego wiszenia nad tym czymś było to, że odkurzyłem okolice otworu wejścia na strych.

Wylazłem na dach przez dziurę służącą również jako komin i dokładnie obszedłem krawędzie oglądając sytuację na dole. Z głupim pomysłem skakania z dachu mogłem się pożegnać na dobre. Naleśnik rozlewał się nieregularnym kształtem naokoło chaty na odległość mniej więcej piętnastu metrów. Zwykłym skokiem ryzykowałem własnymi kostkami, ale na taki dystans to mogłem jedynie pomarzyć, że skoczę. Nie opłacało się nawet próbować, bo pluśnięcie w czarną masę było stuprocentowo pewne.

Zrezygnowany wróciłem do środka, przegrzebałem wszystkie kąty nie znajdując nic ciekawego i posadziłem zadek tuż zejściu na parter, żeby widzieć to coś cały czas, tak dla pewności. Przejrzałem zawartość swojej torby, posegregowałem wszystko, zjadłem śniadanie, wypolerowałem nóż do tego stopnia, że świecił się lepiej od sprawnej latarki. A krócej mówiąc, to nudziłem się niemiłosiernie. Obserwowanie tej masy było tak cholernie nieinteresujące, że lepsze było wszystko inne. Sprawiał to fakt, że czarny naleśnik zachowywał się jak martwy przedmiot i nie reagował na nic, puszkę po moim śniadaniu jedynie wsiąknął w ciszy.

WędrowiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz