Rozdział 28

141 15 0
                                    


Kolejne dni mijały im na wędrówce przez gęstwiny Kraju Lasów. Do tej pory śmiali się i rozmawiali wesoło, nie zauważając kilometrów, jakie robili, ale teraz panowała między nimi cisza. Musieli skupić się na zadaniu, a przecież nie chcieli, by ich przeciwnicy dowiedzieli się, że ich szukają.
Deidara wydawał się wcale nie bać całą sytuacją, ona zaś ciągle nerwowo rozglądała się między drzewami. Najmniejszy szmer lub podmuch wiatru wywoływał dreszcz niepokoju. Nie wiedziała, czy dobrze zrobiła, zgadzając się na towarzyszenie blondynowi, chyba Kisame i Itachi mieli rację, że jej zdolności bojowe nie były aż tak rozwinięte, jakby tego chciała. Łatwo było się o to kłócić, gdy byli z nią, ale teraz jedynie miała przy sobie Deidare. Do tego ciągle prześladowała ją wizja śmierci Sasoriego oraz okaleczonego Deidary.
Jej rozmyślania przerwał trzask gałęzi niedaleko nich. Zatrzymała się gwałtownie, wciągając nerwowo powietrze i zerkając na blondyna, który zaśmiał się pod nosem, po czym ruszył przed siebie. Jej policzki nabrały rumieńców zawstydzenia, ale gdy chłopak przeszedł kilka kroków, niespodziewanie się potknął.
- Co jest, un? – Krzyknął zdenerwowany, patrząc na cienką żyłkę zawieszoną na wysokości piszczela. Chwile potem w ich stronę leciało mnóstwo kunai z każdej strony świata. To była przygotowana dla nich zasadzka, w którą wpadli niczym dzieci przez brak czujności. Deidara poderwał się w ekspresowym tempie, wyjmując nóż i zasłaniając własnym ciałem zdezorientowaną blondynkę. Nie zdążył odbić wszystkich ostrzy, niektóre wbiły się w jego ciało, powodując małe i powierzchowne rany, które mimo wszystko były dość bolesne.
- Deidara! – Mirai krzyknęła, widząc jak jego płaszcz, zaczyna brudzić posoka, ale w tym samym czasie dookoła nich pojawiła się masa ludzi w kapturach lub maskach. Otoczyli ich dookoła, nie dając żadnej szansy na ucieczkę. Przez jej myśli przebiegło, że nie dadzą rady. Było ich stanowczo za dużo. Jej umysł powoli zaczynał panikować, a ciało drżało z niepokoju. Nie przypominała w najmniejszym stopniu kunoichi jaką była tylko przerażonego szczeniaka, którego ktoś szczuł.
- Zobaczycie moją sztukę – Deidara zaśmiał się niczym obłąkaniec, po czym wsunął rękę do sakiewki ze swoją gliną, którą zawsze miał przy pasku. Ich przeciwnicy nie chcieli czekać, ruszyli na nich z dzikim krzykiem.
Wszystko działo się szybko, za szybko. Ciała kolejnych bandytów padały na ziemie z hukiem, a ona miała wrażenie jakby, wcale ich nie ubywało, a wręcz przybywało. Odpierała ataki i zadawała ciosy. Mimo wszystko lata treningów pozwoliły jej na odzyskanie kontroli nad ciałem. Niestety nie była tak wprawiona w boju, jak jej towarzysz. Jej oddech stawał się coraz szybszy, a mięśnie z każdym ruchem stawały się coraz cięższe, refleks powoli zaczynał zawodzić. Poczuła łzy napływające do oczu, gdy ktoś wymierzył jej tak silny cios, że zwalił ją z nóg. Runęła z ogromną siłom na ziemie, tracąc na moment dech. Nie mogła podpuścić, a już na pewno nie teraz. Dźwignęła się z ziemi i z dzikim krzykiem wbiła kunai w szyje swojego napastnika, który runął twarzą w piach, ale nim zdążyła odetchnąć, dookoła niej pojawiło się trzech kolejnych mężczyzn. Uniknęła kolejnego ciosu i wykorzystała okazję, by rozejrzeć się dookoła. Deidara wysadzał kolejnych przeciwników, siedząc na swoim glinianym ptaku, kiedy zauważyła, że jakiś ninga posłał w jego stronę olbrzymią kulę ognia, która pochłonęła chłopaka i jego dzieło.
- Deidara! –Krzyknęła, a po jej policzku spłynęły słone łzy. Z okrzykiem nienawiści pokonała napastników, po czym w kilku susach doskoczyła do miejsca, gdzie spadł blondyn. Był słaby, stał na chwiejnych nogach, a jego włosy były całe w kurzu i pyle, niezgrabnie opadając na ramiona. Wyglądał tak samo fatalnie, jak ona. Tym razem zamiast przypływu adrenaliny pojawił się nawrót paniki. Nie wiedziała jak, mają wyjść z tego cało. Zwłaszcz, że blondyn ledwo stał na nogach, łapiąc ręką za krwawiący bok.
- Nie damy rady, jest ich za dużo! – Załkała, gdy jej plecy zetknęły się z jego plecami. Dookoła nich pojawili się kolejni mężczyźni, ich obraz rozmywał się przez jej łzy. Nie chciała umierać. Nie tu. Nie teraz. Nie w taki sposób.
- Ufasz mi? – Blondyn wychrypiał, patrząc na nią kontem oka. Był wściekły. Wściekły na tych ludzi, wściekły na zastawioną pułapkę, wściekły na Peina, że pozwolił im iść, a najbardziej wściekły na siebie, że nie był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Czuł powoli jak przed oczami, zaczynają się pojawiać ciemne plamy, powoli zaczynał tracić nad sobą kontrolę, ale nie mógł jej zostawić. Nie tu. Nie teraz. Szybko zdjął z dłoni pierścień, wciskając w jej trzęsącą się dłoń i uśmiechnął się delikatnie, chcąc dodać jej otuchy. W tym samym czasie naparła na nich kolejna fala przeciwników, zmuszając do ponownego rozdzielenia. Poczuł jak ktoś mocno, zadaje mu cios w brzuch, a z jego ust poleciała krew. Rana na boku zapiekła tak boleśnie, że miał ochotę wyć niczym zwierze. Znów w jego błękitnych oczach pojawiło się zamroczenie świadczące o możliwości utraty przytomności. Nie mógł dłużej czekać, tylko głupiec sądziłby, że dadzą radę się wydostać stąd żywi.
- Mirai użyj swojej techniki! Teraz! – Krzyknął, po czym sam wypuścił z dłoni niewielkiego ptaka, który urósł do gigantycznych rozmiarów i wskoczył na niego. Oddychał ciężko, trzymając się za żebra, które zapewne były całe popękane. Nie miał za wiele czasu ani chakry. Musiał ją uratować nawet za cenę własnego życia. Przynajmniej jedno z nich musiało wyjść stąd żywe.
- To będzie mój ostatni występ, dla Ciebie kochana! – Krzyknął, po czym zaczął szybko pikować w dół. Kontem oka zauważył jak ostatkami chakry Mirai zostaje zamknięta w pancerzu ochronnym mnicha o tysiącu dłoni. Zamknął oczy i wstrzymał oddech. Nawet pod powiekami widział jej obraz, widział jak znów siedzi zamyślona przy ognisku, a płomienie wydają się trawić jej sylwetkę. Taka była najpiękniejsza, taką chciał ją już zawsze pamiętać. Tuż przed ziemią wykonał swoją ostatnią technikę, a zarazem najsilniejsza C0.
Wielki snop światła wypełnił polanę, a zaraz później olbrzymi huk i powiew wiatru tak silny, że wyrywał drzewa z korzeniami. Słychać było krzyki i jęki, a później wszystko ustało. Ziemia poderwała się do góry, drgając tak mocno, że nie było szansy się na niej utrzymać na nogach. Na końcu była cisza, tak przerażająco martwa cisza, której nie przerywało już nic. Nie było krzyków, nie było jęków. Była tylko cisza.
- Deidara – Jej szept był tak cichy i niewyraźny jakby był tylko westchnieniem. Próbowała poruszyć ręką lub nogą, ale jęknęła, czując ból tak silny jakby wszystkie kości w jej ciele, były złamane. Przypomniała sobie, jak aktywowała technikę, a potem wybuch, wiatr i ciszę.
- Deidara! – Załkała już głośniej, choć jej gardło było suche niczym wiór. Ignorując ból, poderwała się w górę, zwalając z siebie warstwę ziemi. Zachwiała się na nogach, ledwo łapiąc równowagę. Rozejrzała się wokoło, a to, co zobaczyła, sprawiło, że zachciała zwymiotować. Dookoła leżała ziemia, drzewa wyrwane z korzeniami i połamane gałęzie, a wśród tego wszystkiego ludzie, a właściwie to, co z nich zostało. Gdzieś leżała głowa, gdzieś ręka lub noga, korpus, albo ciało bez któregoś z tego elementu. Obok siebie zobaczyła jelita wypływające z czyjegoś wnętrza. Poczuła jak, kręci się w jej głowie, a ciało odmawia posłuszeństwa. Upadła na kolana boleśnie je raniąc o wystające drzewo, po czym zwymiotowała pod siebie. Czuła jak łzy cisną jej się do oczu, a świat dookoła wiruje.
- Deidara! – Tym razem krzyknęła, widząc większe zagłębienie w ziemi gdzie zapewne, było epicentrum wybuchu blondyna. Potknęła się i upadła chcąc ruszyć w tamtą stronę, ale nie miała siły, by wstać. Powoli zaczęła się czołgać.
- Deidara – Jej głos załamał się, gdy go w końcu zobaczyła. Jego ciało było poszarpane, nie miał ręki, włosy były całe umazane krwią i ziemią, na policzkach miał zadrapania przykryte warstwą brudu, a gdzieniegdzie na skurzę widać, było ślady po poparzeniach. Wyglądał okropnie. Jego cudowne błękitne oczy były zamknięte.
- Deidara!- Jej krzyk rozpaczy spłoszył ptaki w okolicy. Nie mogąc wstać, stoczyła się ze skarpy tak, że znalazła się tuż obok niego. Jej ręce drżały, a z oczu płynęły łzy, których nie była nawet świadoma. Niczym matka ostrożnie wzięła jego ciało w soje ramiona, krzycząc i wrzeszcząc, jakby mógł ją usłyszeć. Potrząsała nim, jakby miał się zaraz obudzić.
- Proszę... Nie odchodź... – Załkała niczym małe dziecko, nie mogąc pogodzić się z myślą, że on był już martwy.

Krwawa PełniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz