VII

659 41 12
                                    

Zaproszenie przyszło już następnego dnia, więc teraz siedziałam w moim rodzinnym domu, na kuchennym blacie, trzymając w dłoniach elegancką kopertę, na której dostrzegłam cholernie piękne i wspaniale zdobione pismo.
Otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej przepiękny pergamin. Na pierwszym planie znów dało się zauważyć ozdobne litery. Byłam pod wrażeniem. Wcześniej chadzałam na bale bez zaproszenia lub jako osoba towarzysząca dla taty. Teraz dostałam pierwsze, własne i byłam pod jego ogromnym wrażeniem. Zarówno samo wykonanie, jak i treść robiło na mnie niezwykłe wrażenie.

Szanowna Pani,
Demetria Lily Malfoy

Mamy zaszczyt zaprosić Pannę Malfoy na bal jesienny o charakterze charytatywnym. Bal odbędzie się 14 października bieżącego roku o godzinie 18:00 w dworze rodziny Astarot, w sali bankietowej.
W tym roku mamy szczytny cel - zbieramy fundusze na edukację małoletnich czarodziejów w mugolskich sierocińcach, zakup przyborów szkolnych oraz szat do Hogwartu. Każdy datek jest mile widziany!
Obowiązuje strój elegancki. Oczekujemy cudownych kreacji, zarówno od Pań i Panów.

Rodzina Astarot

   Uśmiechnęłam się, cały czas spoglądając na zaproszenie. Postanowiłam, że pokażę Matthew, co stracił swoim gówniarskim zachowaniem. Urodziwą, mądrą i dobrze urodzoną czarownicę. To może brzmiało jak chełpienie się - ale taka była prawda. Miałam urodę, inteligencje i dobre nazwisko wraz z majątkiem. A tego łaknęły, jak ćmy światła, rodziny takie jak Astarot. Stare, dobre, bogate rody, które troszczą się o przyszłych małżonków własnych dzieci, nim te zdążą się jeszcze urodzić.
   Cóż takiego zrobił Matthew, że zasłużył na moją nienawiść? Wpłynęło na to wiele czynników. Prawdę mówiąc, przez cały Hogwart mieliśmy się ku sobie, ale kiedy nadążała się okazja, ja już kogoś miałam lub młody Astarot chwilowo miał inne zainteresowania, jak na przykład czarna magia. I kiedy w końcu na przedostatnim roku się zeszliśmy, nasz związek wydawał się być bajką. Ba, miałam zamiar nawet przedstawić Matthew mojemu ojcu i całej rodzinie. Nie zdążyłam.
   Ten cholerny kutas przez ostatnie miesiące naszego związku sypiał z moimi dwiema współlokatorkami i Merlin jeden wie z iloma dziewczynami jeszcze. Courtney i Veronica nie były niczego świadome, on po prostu rzucił na nie czar. Gdyby seks był jego jedynym przewinieniem, może bym to zniosła. Ale on zaczął planować MOJE życie po ślubie. Miałam być kurą domową, która nie wydobędzie z siebie ani słowa.
I choć został wychowany w XXI wieku, a w większości spraw głos decydujący miała Lydia - nieważne czy chodziło o niego, czy o jego dwie młodsze siostry; Sabinę i Aloe, miała głos. Kochany Matthew chciał mi tego zabronić. Odebrać mi wszystko, czego przez całe życie uczył mnie tata. Prawo głosu, decyzji o sobie, swoim życiu, przyszłości.
   Więc postanowiłam się zemścić. Moja czarna, matowa długa suknia z koronkowymi rękawami, które ciągnęły się do nadgarstków została ozdobiona za pomocą magii prześlicznym gorsetem. Na szyje założyłam srebrny wisior z wężem, który dostałam od ojca na jedenaste urodziny, a na palec założyłam rodzinny sygnet, również srebrny.
   Na mojej twarzy pojawił się elegancki makijaż. Dla kontrastu do sukni, na powiekach miałam jasne, lekko błyszczące cienie i czarne kreski. Twarz mocno wykonturowałam, a usta pomalowałam czerwoną, matową szminką.
   O ile nie miałam problemu ze strojem i makijażem, o tyle nie miałam pojęcia co zrobić z włosami. Związać w koka czy zostawić rozpuszczone, idealnie wyprostowane? Wahałam się. I w tej i w tej wersji wyglądałam cholernie seksownie i z klasą. Która wersja sprawiłaby, że Matthew byłby wściekły?
   Rozpuszczone. Uwielbiał, gdy miałam zwyczajnie proste i rozpuszczone włosy. Skoro w tak łatwy sposób mogłam go doprowadzić do szału, dlaczego by tego nie zrobić?
   Uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze czarnej toaletki, która stała w moim pokoju, w rodzinnym domu, pospolicie nazywanym willą nad morzem Malfoy'ów.
   Chwyciłam kopertówkę pod kolor sukienki i schowałam do niej różdżkę oraz czek na 2500 galeonów. Zamierzałam wesprzeć charytatywny cel Astarot'ów.
   Założyłam czarną, ciepłą pelerynę i ostatni raz spojrzałam w lustro. Wyglądałam idealnie. Długa suknia, szpilki i mój makijaż podkreślały każdy atut mojego ciała. Matthew będzie wściekły, a ja spełniona. Nie tylko jego złością, ale też swoim wdziękiem i tym, że pomogłam potrzebującym.
   Zeszłam po schodach do korytarza domu, gdzie czekał na mnie ojciec, który również wyglądał nieziemsko. Mimo wieku, był kurewsko przystojny i gdyby nie więzy krwi między nami, poleciałabym na niego.
— Wyglądasz fantastycznie — powiedział, patrząc na mnie wzrokiem pełnym dumy — Julie byłaby w niebo wzięta, gdyby widziała co z Ciebie wyrosło.
— Na pewno widzi i na pewno jest, tato — uśmiechnęłam się do niego i chwyciłam pod rękę.
   Przeteleportowaliśmy się na skraj wielkiej góry, która rozchodziła się nad wodą. Tam czekał na nas powóz Astarot'ów, który miał zawieźć mnie i tatę do wielkiej posiadłości gospodarzy. Sala bankietowa w ich dworze z tego co pamiętałam była przepiękna.
Wiedziałam, że będzie wykwintne jedzenie, drogie alkohole i dobra muzyka. Wystrój jak zawsze podbije serce wszystkich gości. Prawdę mówiąc to był ich chwyt - wspaniały wygląd pomieszczeń = więcej datków i lepsza opinia.
I chociaż Lydia i Tobias byli wspaniałomyślnymi ludźmi, a raczej czarodziejami; może trochę zbyt twardo trzymającymi reguły czystej krwi, ich trójka biologicznych dzieci była szczególnie okropna. Rozpuszczone bogate bachory, które myślały, że wszystko im można. Matthew to pospolity ruchacz, a jego młodszy brat, Devon jest kryptogejem. I naprawdę nie mam nic, a nic przeciwko gejom, lesbijkom czy osobom biseksualnym. Ale nienawidzę tej sztucznej gry Devona, gdy wyzywa całe społeczeństwo i próbuje w nienawiści do samego siebie ukryć swoją orientację. Z kolei Sabrina to chodząca komedia. Mało kto nie zaliczył szesnastolatki w Hogwarcie. Przepraszam za słowa, ale inaczej nie da się określić tego, co robi Panna Astarot. Ale cóż, przykład idzie z góry, a Matt to najgorszy z możliwych przykładów. Przynajmniej Aloe była dość sympatyczna.
   I choć nadal serce pękało mi na wspomnienie tych wszystkich rzeczy, którymi zniszczył nas, miałam ogromną ochotę zniszczyć jego. Chociażby swoim świetnym wyglądem. Bo wiecie, jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. A skoro tak jest, to wystarczy, że poprawię koronę na swojej malfoy'owskiej głowie i pójdę dalej. Bo moje szczęście, czy też jego brak nie będzie zależało od żadnego faceta, nigdy w życiu. 
   Wraz z ojcem wysiedliśmy z powozu pod samą bramą. Przy drzwiach posiadłości czekała służba, która sprawdzała zaproszenia. Czułam się w tym momencie jak Kopciuszek, brakowało tylko żebym tej nocy zgubiła pieprzonego pantofelka. Choć wolałam zgubić buty, niż złapać HIV.
— Witam Państwa — powiedział służący, czytając zaproszenie ojca — jak miło znów Pana widzieć, Panie Malfoy — uśmiechnął się.
— Z wzajemnością — ojciec skinął głową.
— No nie wierzę, czy to Panienka Demetria? To prawdziwy zaszczyt móc znowu Panienkę widzieć! — Ukłonił mi się nisko. A ja poczułam bardzo przyjemne ciepło w środku. Służba mnie znała, ba znała i uwielbiała, bo nie byłam naburmuszona jak Matthew, Devon czy Sabrina. Nie traktowałam innych czarodziejów z wyższością. Nie tego nauczyłam się w domu. — Krążą plotki, że najstarszy Panicz chce Panią dziś oficjalnie przeprosić i się... — Rozejrzał się dookoła, czym zaniepokoił mnie i ojca. — Oświadczyć — dodał znacznie ciszej, prawie, że szeptem.
— Możesz być pewny, że nie wyjdę za niego. Ośmieszę go tak, jak na to zasługuje — posłałam ciepły uśmiech starszemu czarodziejowi i weszłam razem z tatą do dworu Astarot'ów. Z ogromną dumą i poczuciem lepszości. Lepszości od Matthew i jego rodzeństwa, nie rodziców czy innych, obecnych tu czarodziejów.
   Przekroczyliśmy próg sali bankietowej. Ojciec skierował się do stołu, by zająć swoje miejsce. Natomiast ja postanowiłam obejrzeć dekoracje i poszukać młodszego rodzeństwa Matthew. Lydia i Tobias poza trójką własnych, biologicznych dzieci, mieli trójkę adoptowanych czarodziejów - sierot. Podziwiałam ich za to, bo kochali Alice, Vivian i Victora, jakby byli ich dziećmi od początku do końca.
   Gdy dostrzegłam biegnącą w moim kierunku Vivian, ubraną w sukienkę w kolorze jasnego różu i małym diademie, który zdobił jej blond włoski, rozczuliłam się. Posłałam dziewczynce ciepły i przy tym bardzo szczery uśmiech i mocno ją przytuliłam.
   Vivi była przeuroczą czarownicą. Miała ogromne niebieskie oczka, malutki nosek, pełne usta i bardzo długie blond włosy, które dodawały jej uroku. Wszyscy wiedzieli, że gdy mała Astarot dorośnie, będzie prześliczna, a urodą przebije nawet Sabrinę. I choć nie były spokrewnione, właśnie przez to szesnastolatka nienawidziła adoptowanej przez rodziców Vivian.
   Kilkuletnia dziewczynka była też najbardziej otwarta z rodzeństwa. Jak na swój wiek wyróżniała ją ogromna inteligencja, wiedza i chęć do nauki. Wszyscy byli w szoku, że dziecko z magicznego sierocińca ma takie „ambicje" w tak młodym wieku.
— Tęskniłam za Tobą, Demi — wyszeptała do mojego ucha, gdy się przytulałyśmy. Cały świat nie istniał w tym momencie, ja naprawdę kochałam te dziewczynkę. A ona mnie.
— Ja za Tobą też, malutka — odpowiedziałam ze wzruszeniem.
— Wróciłaś już na stałe? — Zapytała, patrząc na mnie z nadzieją w oczach. I nagle poczułam smutek. Odpowiedź brzmiała nie i z jednej strony nie mogłam jej tego powiedzieć, to złamałoby jej serce. A z drugiej, nie mogłam okłamywać niewinnego dziecka i dawać jej złudnych chwil radości. Nie wrócę tu. Nie mogę.
— Niestety nie, kochanie. Ale będę Cię odwiedzać — pogładziłam dziewczynkę po policzku. — Chodź, zatańczymy! — Poderwałam ją z miejsca, dla odwrócenia uwagi. Powolnymi kroczkami przesuwałam się z Vivian po parkiecie ogromnej sali bankietowej. Małej czarownicy sprawiało to wiele radości, podobnie jak mi. Beztroskie chwilę, to najlepsze chwilę. Szczególnie jeśli na horyzoncie nie widać nigdzie Matthew, Devona, czy Sabriny. Spokój od nich był tym, o czym marzyłam przez całą dzisiejszą imprezę.
— Demetrio, wyglądasz wspaniałe — usłyszałam po dłuższej chwili głos Lydii, która z uśmiechem patrzyła na to, jak wspaniale bawię się z jej przeuroczą córeczką.
— Dziękuję. Pani również wyglada obłędnie — i choć znacznie skromniej niż ja, to jej bordowa suknia robiła niesamowite wrażenie. A przynajmniej zrobiła je na mnie.
— Przemiła jak zawsze — pogładziła delikatnie moje ramię — i w dodatku piękna. To naprawdę wielka strata. Byłabyś idealną synową, moja droga — dodała.
— Jestem pewna, że Matthew znajdzie sobie jeszcze kiedyś narzeczoną, która mi dorówna; ba - nawet przewyższy!
— Demetrio, lepszej kobiety od Ciebie mieć nie będzie. Źle wychowaliśmy nasze dzieci... Od lat widzę nasze błędy, ale tego nie można od tak cofnąć. I teraz ja i mój mąż będziemy cierpieć. Takie są konsekwencje, a my musimy je ponieść — westchnęła.
— Moim zdaniem ważniejsze jest to, że wiedzą Państwo co poszło nie tak. Nikt nie jest idealny, proszę o tym pamiętać. I starać się by Vivian, Alice i Victor nie byli tacy sami, jak Pani biologiczne pociechy — powiedziałam z zadowoleniem. Czyli Lydia wie, jakie cudowne ma dzieci i co odpierdalają. Jeden problem z głowy mniej, przynajmniej ja nie muszę jej uświadamiać. Nie wyobrażam sobie tego. No siema Lydia, Matthew to największy palant jakiego znam, tylko jego ego przewyższa długość jego penisa, Devon jest homoseksualny i będzie się z tym kryć do usranej śmierci, a Sabrina daje dupy, w dodatku za darmo. To co, meliski czy od razu wódeczki? A może jedno i drugie? No tak, właśnie tak by to wyglądało.
— Masz rację, kochanie — uśmiechnęła się smutno. — Idę do innych gości, nie mogę Cię za każdym razem faworyzować, prawda? — Zaśmiałyśmy się. — Jeszcze do Ciebie wrócę, ale już teraz życzę Ci miłej zabawy, Demi — dodała odchodząc do niewielkiej grupy starszych, z pewnością ważnych czarodziejów.
   Rozejrzałam się dookoła. Gości przybywało. Eleganckie czarownice i dostojnie wyglądający czarodzieje. Wszyscy z klasą, uśmiechem na twarzy - czy szczerym; nie wiem.
   Moją uwagę przykuła stojąca na wysokich schodach, Sabrina. Jej mina mówiła wszystko. Dosłownie - ona bardzo nie chciała tu być. Ale jako członkini rodziny Astarot musiała. Lydia i Tobias wydziedziczyliby ją za takie zachowanie.
   Lydia nie chciała słyszeć. Jej dzieci miały obowiązek brać udział w balach dobroczynnych. Kochała pomagać innym. Wbrew stwarzanym pozorom zimnej i dość oschłej istoty, czarownica była sympatyczna i serdeczna. I choć ideologię czystej krwi miała w genach, podobnie jak Tobias, nie wyzywała czarodziejów od szlam i nie dawała im tego odczuć.
   Niestety, jej dzieci często dawały się we znaki innym. Traktowały gorzej biedniejszych czarodziejów. Nieczysta krew także miała przesrane. Majątek i status krwi był wszystkim, co się dla nich liczyło.
   Może Matthew chciał mojej miłości na samym początku. Ale potem wyszło, jak wyszło. Zdradzał mnie, po prostu pieprzył wszystko, co się rusza, a przy tym też mnie.
   Na szczęście nie jestem i nie byłam ślepa. Zauważyłam, że coś nie gra. Moje współlokatorki co jakiś czas dziwnie się zachowywały. Aż w końcu, któregoś dnia, wlałam im eliksir prawdy. Powiedziały mi wszystko. Szkoda, że były niczego nieświadome.
— Jak się bawisz? — Zapytał znajomy głos, a ja aż dostałam gęsiej skórki.
— Dobrze, dziękuję. Dopiero co przyszłam, zdążyłam zatańczyć z Vivian i porozmawiać z Twoją mamą. Cudowna kobieta — odpowiedziałam.
— Zatańczysz ze mną? — Spojrzał na mnie uważnie.
— Tylko ze względu na to, że jest to bal charytatywny — mruknęłam, idąc w stronę parkietu.

Demetria MalfoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz