VI

739 40 20
                                    

Siedziałam na pustym korytarzu ministerstwa magii na wygodnym krzesełku, przeznaczonym dla interesantów czekających na spotkania z różnymi aurorami czy ministrami. Zasrany Londyn. Mogłabym teraz być w dozwolonym miejscu na świecie. Ale nie kurwa, zachciało mi się iść do ojca i pochwalić tym, że z Azkabanu sprowadzili babcię, a ja z nią piłam wódkę. Jestem totalnym geniuszem.
— Demetrio — usłyszałam w końcu swoje imię, gdy zza drzwi gabinetu, wychyliła się sama minister magii, „ciotka" Hermiona.
— Tak? — Przeniosłam wzrok z podłogi na czarownicę.
— Wejdź proszę do środka. Musimy Ci wyjaśnić wiele rzeczy. Prawda Draco? — Kątem oka zauważyłam niezadowoloną minę taty. To raczej nie zwiastowało żadnej przyjemnej informacji.
— O co chodzi? — Zapytałam, siadając - o zgrozo, na kolejnym krześle. To nie powinno nazywać się ministerstwem magii, tylko ministerstwem wygodnych krzeseł.
— Posłuchaj mnie — westchnęła, a ja wiedziałam, że to będzie rozprawka, ba! Nawet kazanie. Przebierałam nogami z niecierpliwości. Żart. Chyba nie chciałam nic wiedzieć, moja niewiedza była błoga i bezpieczna — nasz świat podczas wojny był bardzo podzielony. Istniało tak naprawdę kilka grup - Ci, którzy wspierali Voldemorta, bo się z nim zgadzali, Ci, którzy wspierali go, bo się bali i Ci, którzy absolutnie się z nim nie zgadzali. Do samego końca. Jak sądzisz — uważnie się jej przyjrzałam. Była zmęczona, widać, że ta rozmowa również dla niej nie należała do najprzyjemniejszych i zaplanowanych — po której stronie była Twoja babcia?
— Tych, którzy wspierali Voldemorta, bo się z nim zgadzali? — Wzruszyłam ramionami.
— Źle. Mimo wszystko — usłyszałam westchnięcie taty — nie była po żadnej stronie. Oczywiście, ideologia czystej krwi i cała ta reszta chorych rzeczy była wpajana jej do głowy od maleńkości, naprawdę - od dziecka. Ale ona nie zrobiła tego wszystkiego ze względu na wiarę w Tom'a Riddle'a. Wszystkie zbrodnie, które popełniła, zrobiła z miłości. Do Lucjusza, do Draco. Na wszystkie pomysły Czarnego Pana zgadzała się tylko i wyłącznie dla bezpieczeństwa swojego męża i syna. Nie pochwalam jej zachowania, neguje je, ale...
— Hermiono, przestań. Obydwoje wiemy, że moja matka nie była święta. Demetria o tym wie — powiedział ojciec nonszalanckim tonem.
— Po prostu chodzi mi o to, że Twoja babcia nie urodziła się zła. Nikt nie rodzi się zły. Jak tylko stąd wyjdziecie, mam zamiar osobiście odwiedzić Azkaban i zobaczyć, co się tam dzieje. To jest niedopuszczalne, by przestępcy skazani na dożywocie opuszczali więzienie tak po prostu, bez żadnej kontroli. Nie wyrażam na to zgody — Hermiona uśmiechnęła się smutno, a dłonią zgarnęła niesforny kosmyk swoich włosów.
— Czyli to tylko tyle? Nie znam Narcyzy, w życiu nie traktowałabym jej jak babci. Dla mnie praktycznie jest obcą kobietą. Nawet jeśli nosimy takie samo nazwisko - to bez znaczenia — mruknęłam.
— I tak ma pozostać. Malfoy'owie szerzyli wystarczającą patologię przez ostatnie wieki. Choć teraz sprawiajmy pozory normalności — zaśmiałam się na komentarz ojca.
— Pozory normalności to dobre określenie, tato.
Wyjście z ministerstwa było nadzwyczaj szybkie i normalne. Mówiąc normalne, mam na myśli wyjście przez drzwi, na jedną z niemagicznych ulic Londynu. Żadnej teleportacji czy czegokolwiek takiego. Rozejrzałam się dookoła. Dźwięk przejeżdżających aut i ludzkie rozmowy poprawiły mi humor. Potrzebowałam hałasu, gwaru miejskiego. Potrzebowałam słyszeć i czuć życie.
I może właśnie dlatego siedziałam z ojcem w KFC, wpieprzając frytki i kurczaki. Na codzień unikałam tego typu, tłustego jedzenia. I mięsa. Chociaż... Nie wiem czy w tych kurczakach jest chociaż pół procenta prawdziwego kurczaka. Nieważne. Po prostu poszłam się nażreć. Za darmo, bo to ojciec płacił. Za darmo nie tuczy, pamiętajcie o tym.
— Masz szatę służbową? — Zapytał blondyn, a ja się zakrztusiłam.
— Oczywiście, że nie. Nie była mi do tej pory potrzebna — wzruszyłam ramionami.
— Hermiona prosiła żeby Ci przekazał o obowiązku kupienia. Na Pokątnej je...
— Tato, wiem gdzie na Pokątnej kupuje się szaty. Nie musisz mi mówić, zjem i tam polecę — powiedziałam, przerywając mu w pół zdania.
— Moja krew — zaśmiał się, a ja przewróciłam oczyma. Typowa kurwa rozmowa Malfoy'ów - jak nie o krwi, to o spiskach, eh.
   Skończyłam mój ekstrawagancki posiłek, pożegnałam się z tatą i wyszłam z okolicznego fast food'a. Przemierzałam drogę do magicznej dzielnicy pieszo. Potrzebowałam się przejść. Niekoniecznie po to, by spalić to co zjadłam. Miałam zwyczaj spacerów. Lubiłam chodzić, ogólnie się ruszać. Za czasów dzieciństwa wszędzie było mnie pełno, latałam po każdym możliwym centymetrze kwadratowym. Dlaczego? A  dlaczego nie? Robiłam to tak po prostu, podobno sprawiało mi to niesamowitą przyjemność. Może dlatego teraz mi tak zostało; na „starość" zaczęłam przejmować swoje dziecięce nawyki.
   Znalazłam się w magicznej części Londynu i odetchnęłam. Czułam i widziałam magię, która się tu była i się tworzyła. Chyba to najbardziej tu uwielbiałam. A mimo tej dziwnej, trochę głupiej miłości i tak nie chciałam tu mieszkać. Magiczne dzielnice były fajne tylko na chwilę, na dłuższą metę nudziłam się tam. Moje mieszkanie było znacznie lepsze.
   Szlam, rozglądając się dookoła. Trwał właśnie festiwal muzyki latynoskiej. Na codzień nie przepadałam za nią, ale uliczne festiwale napawały mnie radością. To było coś innego, coś nowego. Mugolska muzyka nie była aż tak piękna i niezwykła, jak ta nasza, magiczna, pełna wielu tajemnic, nie do końca odkryta.
   Zatrzymałam się i wsłuchałam w dźwięki. Na starość definitywnie tu wrócę. Wtedy już na stałe, aż do śmierci. Albo końca emerytury, bo nie wiem co się skończy pierwsze - moje życie, czy fundusze na nie przeznaczone. Uśmiechnęłam się pod nosem, wrzuciłam kilka galeonów wykonawcom i ruszyłam dalej.
   Sklepów z szatami było naprawdę sporo. Od tych najtańszych, najzwyklejszych, produkowanych masowo do tych najdroższych, eleganckich, szytych i ręcznie zdobionych, tworzonych na specjalne zamówienie klienta. Ponieważ mój egoizm panował nad portfelem, postanowiłam iść po szatę szytą na zamówienie. Nazwisko Malfoy zobowiązuje, hehe.
   Wychodziłam zza rogu i już miałam zamiar wejść do sklepu, gdy wpadłam na bardzo wysokiego czarodzieja w długich, kruczoczarnych włosach. Moje włosy zrobiły się granatowe z wściekłości. Czy ludzie naprawdę mnie nie zauważają? Czy mój wzrost musi być skazą na rodzinnej godności?
   Podniosłam się z ziemi po upadku i z nienawiścią oczach spojrzałam na mężczyznę, by po chwili stwierdzić, że jego nędzna gęba wygląda znajomo. Któż to taki? Już wam mówię. Mój były chłopak, prefekt naczelny Slytherinu, dziedzic majątku rodziny Astarot, Matthew.
   Czarnowłosy podał mi dłoń z ogromnym uśmiechem na twarzy. Cóż za przypadkowe spotkanie. Jeśli można doszukać się podobieństwa Astarota w kimkolwiek innym, definitywnie powinien być spokrewniony z Riddle'm. Innej równie wstrętnej, nikczemnej i zwyczajnie złej osoby nie znam. Podobnie jak Voldemort, Matthew ma obsesję na punkcie czystości krwi. Aż dziwne, że to mnie ogłosił damą swojego serca.
— Demetrio, jak miło Cię widzieć — szepnął, całując moją dłoń.
— Bez wzajemność, Matt — syknęłam, z ogromnym uśmiechem. Ogromnym jak moja nienawiść do niego, oczywiście.
— Co o tej porze na Pokątnej robi panienka Malfoy? — Zapytał z wężowym uśmiechem.
— Miałam zamiar kupić szatę, potrzebna mi do pracy — odparłam, patrząc mu prosto w oczy. Astarot był świadomy mojej nienawiści do niego. Aż dziwne, jak z miłości można przejść do równie silnego uczucia, które jest tak negatywne.
— Och, Demetrio, gdzie pracujesz? — Oblizał z ciekawości swoje pełne blado czerwone usta. Jeśli ktoś poza moim ojcem przypominał wampira, definitywnie był to Matthew Astarot.
— W ministerstwie magii — odparłam ze znudzeniem, sprawiając, że mój niedoszły narzeczony wściekł się. Hermiona odrzuciła jego podanie do pracy. Pierwsze, drugie, trzydzieste i każde kolejne. Wiedziała z jakiej rodziny pochodzi i że nic dobrego nie czeka świata magii, jeśli Matthew dostanie tam jakąkolwiek pracę.
— Moje gratulacje — uścisnął moją dłoń — ojciec pewnie jest z Ciebie dumny — syknął.
— Dziękuję. Oczywiście, że jest. Zawsze był i będzie, nie daję mu powodu do wstydu, zhańbienie naszego nazwiska, to ostatnie czego pragnę — mruknęłam opryskliwym tonem. Wielka Pani, czyli Lydia Astarot i jej mąż, Tobias, rzadko bywali zadowoleni z postępów swojego syna. Za ostatnią dobrą decyzję uważali jego ożenek ze mną. Mimo braku czystej krwi, miałam nazwisko, pieniądze, dobrą sławę, niezwykłe geny i rodzinę pracująca w ministerstwie. Czego chcieć więcej od synowej? Może mniejszej ilości szczekania gębą.
— O tak, Malfoy to bardzo potężne nazwisko. Demetrio, moja droga, niebawem wyprawiam bal jesienny. Jeślibyś się zjawiła, to byłby prawdziwy zaszczyt, zarówno dla mnie, jak i dla mojej rodziny. Rozumiesz, prawda? — Jego oczy mówiły wszystko. Błagał mnie żebym przyszła. Moje nazwisko znaczyło dużo. Wszyscy wiedzieli kim byli Malfoy'owie i choć nie mieliśmy żadnych nieczystych interesów, nadal mieliśmy wpływy. I właśnie na nich zależało wielu rodzinom, jak na przykład rodzinie Matthew.
— Zaproszenie prześlij mi pocztą na mój stary adres. Jeżeli termin będzie dogodny, pojawię się.
— Dziękuję Demetrio, to wiele dla mnie znaczy — westchnął i znów przybrał swoją dumną postawę. Nie rozumiałam tego człowieka, naprawdę. Był jedną, wielką zagadką.
— Paniczu, Pańska matka czeka na Pana w powozie. Bardzo się niecierpliwi — znikąd wyskoczył skrzat domowy, cholernie zestresowany. No sorry, taki mamy klimat.
— Przekaż jej, że spotkałem Panienkę Malfoy. Demetria z wielką chęcią z nią pogawędzi, jak na prawdziwą damę przystało, prawda? — Mówiłam, że Matthew Astarot to prawdziwy kutas? Bo nie jestem pewna. Tak, Astarot to definitywnie prawdziwy, złośliwy kutas. I ja miałam za niego wyjść, dobre sobie, phi!
   Po paru minutach jego matka z wielką gracją stanęła przede mną. I znów mogłam poczuć ten niezwykle intensywny zapach, którym pachniało w ich posiadłości. Czarownica czystej krwi, w średnim wieku stała przede mną z uśmiechem pełnym szczęścia. Co jak co, ale jego rodzice mnie uwielbiali. I gdyby nie występki ich syna, prawdopodobnie byłabym już ich synową. Ale Matthew wszystko spieprzył, zaczynając od naszego związku, po swoją reputację, kończąc na pogorszeniu relacji z rodziną.
— Demetrio, jak miło Cię widzieć! — Objęła mnie delikatnie Lydia.
— Panią również, nic się Pani nie zmieniła. Powiedziałabym wręcz, że jest Pani coraz piękniejsza — i nie kłamałam. Lydia Astarot z wiekiem robiła się coraz ładniejsza, jej uroda była naprawdę nietypowa. I nie wiedziałam czy to zasługa botoksu, czy czegoś naturalnego.
— Ty również jesteś niczego sobie, kochana — uśmiechnęła się ciepło. — Czy mój syn zaprosił Cię na jesienny bal? — Spojrzała surowo na syna i znów miło na mnie.
— Oczywiście, oczekuję zaproszenia w skrzynce jak najszybciej — uśmiechnęłam się grzecznie.
— Dochody z tegorocznego balu idą na opłacenie nauki czarodziejom - sierotom. Ministerstwo również się dokłada. Ale odnalezienie magicznych sierot w mugolskich domach dziecka naprawdę dużo kosztuje — jęknęła, ocierając czoło. Nadal nosiła eleganckie, białe rękawiczki, które zakrywały jej długie palce, które kończyły się krwistoczerwonymi paznokciami.
— Wspaniała inicjatywa. Ja również przekażę coś od siebie. I pomówię o tym z ojcem. Jestem zdecydowanie za — odpowiedziałam tonem należącym do prawdziwej damy, którą nigdy nie byłam. Ale cóż, dla Lydii zawsze nią będę, więc...
— Demetrio, jesteś wspaniałomyślną czarownicą! Żałuję po stokroć, że nie doszło do waszego ślubu. Ale zachowanie mojego syna było niedopuszczalne i zrobiłabym to samo na Twoim miejscu — westchnęła smutno. Było mi jej naprawdę szkoda, ale nie weszłabym w toksyczne małżeństwo z jej znienawidzonym synkiem.
— Dziękuję Pani, te słowa to prawdziwy komplement dla mnie i mojej rodziny — ukłoniłam się, najlepiej jak potrafiłam.
— Nie mogę się doczekać balu i Twojej kreacji! Śpiesz się moja droga, śpiesz!
— Dobrze, że jestem na Pokątnej, tu dostanę dosłownie wszystko — uśmiechnęłam się.
— Wybacz nam Demetrio, ale jesteśmy już spóźnieni na rodzinną kolację. Miło było Cię zobaczyć. Widzimy się na balu! — Powiedziała z uśmiechem, odchodząc.
— Do zobaczenia, Demetrio — szepnął mi do ucha Matthew, a dreszcze szybko rozeszły się po moim ciele. Jego głos, szept, brzmiał jak najgorszy twór świata. On był najgorszym tworem świata. I ja naprawdę miałam wychodzić za niego za mąż w sierpniu? Do tej pory nie mogę w to uwierzyć.
   Po przydługiej rozmowie z jedną z ważniejszych rodzin w świecie czarodziejów, weszłam do sklepu z szatami. Dumne pracownice zebrały ze mnie miarę i rozpoczęły wywiad na temat wyglądu odzienia. Zawsze bawiło mnie ich podejście. One także traktowały mnie jak kogoś lepszego, tylko ze względu na głupie nazwisko, które nie miało żadnego znaczenia. Żadnego, przynajmniej dla mnie. Chociaż łatwiej było załatwić cokolwiek, dzięki wypowiedzeniu magicznego nazywam się Demetria Lily Malfoy. Kto wie, czy bez tego osiągnęłabym tyle?
   Zaraz. W sumie to poza pracą w ministerstwie i ukończeniem szkoły, nie osiągnęłam nic. Shit happens, bitch. Mi to zawsze wiatr pod nogi i piach w oczy. Nie no, żartuję. Zawsze mogłam zostać żoną najgorszego gówna, jakie świat magiczny widział na oczy. Nie wiem, która opcja się lepsza. Nie mogę się zdecydować, ach. Bycie Panią Astarot musiało być czymś wspaniałym, a mnie omijała ta niebywała przyjemność. I chociaż jeszcze w maju marzyłam o ślubie z Matthew i czekałam, aż ten mi się oświadczy, teraz zastanawiam się, co było ze mną nie tak, że moje ambicje upadły tak nisko.

Astarot - nazwisko/imię jednego z diabłów pojawiających się w „Kordianie"  Juliusza Słowackiego. Astarot był księciem ciemności.
   Co sądzicie o Matthew? Jakie macie uczucia co do niego? I cóż takiego zrobił, że Demetria go darzy ogromną nienawiścią?

Demetria MalfoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz