Dosłownie kilka minut dzieliło mnie od momentu, w którym samolot miał wylądować na międzynarodowym lotnisku w Miami. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Nawet samochód z kierowcą został zarezerwowany z kilkudniowym wyprzedzeniem. Zadbałam o to.
Miami, nawet jeśli chętnie je opuściłam, pozostawało moim domem. Miejscem, w którym dookoła można było dostrzec wiele przeciwieństw.
Wieżowce w centralnej części miasta* sięgały niemalże do nieba, a wszędzie dookoła, o ile wytężyło się wzrok, można było zauważyć prywatne wyspy. Oczywiście każda miała przy sobie cumujące jachty, warte kilkaset tysięcy dolarów i pełne przepychu wille. Te nie kosztowały mniej. Najzabawniejsze było to, że nikt nie mieszkał w nich na stałe, nie, uchodziły raczej za wakacyjne kurorty dla bogaczy.
Przepych, pieniądze, gorąco i nowoczesność, kontrastowały z biedniejszymi dzielnicami imigrantów, których w Miami było całe mnóstwo.
Tak zapamiętałam to miasto i dokładnie tak samo wyglądało po moim powrocie.
Samolot wylądował, więc z drżącym sercem opuściłam pokład. Gdy moje stopy dotknęły ziemi, zatrzymałam się na chwilę, by wziąć głęboki, uspokajający oddech.
Zazwyczaj oczekiwania, które mają względem nas inni ludzie bywały niczym kamień. Taki, który przyczepiony do szyi ciągnął na samo dno i prowadził do zguby, zatonięcia. Chciałam wierzyć w to, że za każdą klęską, która mnie spotkała, stał dziadek.
Chociaż zazwyczaj to on sprawiał mi tak wiele kłopotu, tym razem zgubę sprowadziłam na siebie sama.
Kiedyś obiło mi się o uszy zdanie, że powroty bywały o wiele trudniejsze, jeśli łatwo przyszło odejście.
Nie zgadzałam się z tym. Wyjazd z Miami wcale nie był prosty i wymagał ode mnie całego mnóstwa determinacji i odwagi.
Do ostatniego momentu sama nie wierzyłam, że zdecyduję się na taki krok. Mimo to Uniwersytet w Cambridge był wystarczającym powodem, by odnaleźć w sobie siłę.
Najlepsza angielska uczelnia, o ile wierzyć rankingom.
Nie były to łatwe lata, ale wiele mnie nauczyły.
Chciałam samodzielności i cieszyłam się tym, że znalazłam się w miejscu, w którym nazwisko dziadka nie miało żadnego znaczenia. Nikt go nie kojarzył, więc mogłam pozostać osobą anonimową, a na tym najbardziej mi zależało.
Znalazłam się wśród ludzi, którzy cenili mnie za charakter i oceniali przez pryzmat zachowania, a nie zawartości portfela.
Przez pierwsze osiemnaście lat życia byłam brana tylko za bogatą dziedziczkę. Jakby to, co miałam światu do zaoferowania, nie miało żadnego znaczenia. Mój głos się nie liczył.
I po pięciu latach bycia zwyczajną Mią Arriaga, musiałam wrócić do miejsca, gdzie należałam, do domu. Odwlekałam ten moment naprawdę długo, aż zdobyłam wykształcenie, na którym mi zależało.
I nadeszła pora, by pokazać dziadkowi, że zasługuję na to, by być członkiem rodzinnego imperium. Nie nosiłam wprawdzie nazwiska Ortega, ponieważ wolałam posługiwać się tym, które należało do matki, ale płynęła we mnie ich krew. Nie mogłam temu zaprzeczać.
Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się nieprzyjemnych myśli z głowy.
Zsunęłam z ramion płaszcz, przypominając sobie o tym, że panował tutaj zupełnie inny, cieplejszy klimat. Przewiesiłam go przez ramię, wolną dłoń zaciskając na rączce od walizki.
CZYTASZ
Nie wiń mnie
ChickLitMia wie, że ma w życiu wszystko, mimo to postanawia wywrócić swój świat do góry nogami. Nigdy nie uważała się za tchórza, ale tylko ucieczka mogła uratować ją przed podzieleniem losu starszej siostry. Pięć lat później wraca w rodzinne strony. Nadal...