Rozdział 21

186 14 11
                                    

Kiedy Cas jechał w milczeniu do domu, gorzki ból w jego piersi stał się tak silny, że przez kilka chwil myślał, iż miał atak paniki. Zanim dotarł do domu, zatrzymał się na poboczu autostrady nr 280 i zapalił światła awaryjne. Pogoda zdawała się pasować mu do nastroju, bo niemal natychmiast zaczął padać deszcz... najpierw powoli, lekką mżawką, ale po kilku minutach Cas tkwił uwięziony w ulewie na poboczu, a deszcz wybijał gwałtowny rytm o dach samochodu. Cas zaczął łkać, krzyczał opierając głowę o kierownicę. Wszystko, co tłumił w sobie w trakcie rozmowy z Deanem, wróciło pospiesznie wśród szlochów i tych krzyków, które świadczyły o udręce do głębi duszy.

Castiel stracił Deana.

I wszystko było tylko jego winą.

Płakał, dopóki nie zostało mu już nic, dopóki nie wydostawały się z niego tylko suche, zdyszane łkania. Cas płakał, dopóki nie przestało padać, dopóki tęcza nie pokazała się nad drogą, kpiąc sobie z niego swą niebiańską urodą, swą radosną naturą plamiąc ten skądinąd piekielny dzień.


Cas pojechał do domu i wszedł do środka, ignorując Meg, która próbowała z nim porozmawiać. Wolał iść do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz. Robił to dla jej własnego bezpieczeństwa, jej i dziecka. Castiel wpadł w szał, gdy ją zobaczył; furia i gorzka kula w gardle, która pojawiła się tam tylko na jej widok, doprowadziła go do wniosku, że tkwiło w nim coś mrocznego, czemu teraz nie mógł ufać.

Potrzebował dystansu, trochę czasu z dala od Deana i wszystkiego, co przypominało mu o tym, co właśnie stracił.

Zadzwonił do szkoły i wyjaśnił swą nieobecność oświadczając, że znajdował się w czymś w rodzaju delirium, a jego dziewczyna nie pomyślała, aby zadzwonić w jego imieniu. Dali mu w szkole dwa tygodnie wolnego i powiedzieli, by o siebie zadbał. Castiel mógł nawet wybrać swego zastępcę i wybrał miłą, starszą kobietę imieniem Missouri, która pracowała jako plastyk-terapeuta w pobliskim szpitalu, ale czasami, jako wolontariuszka, uczyła dzieciaki w szkole.

Mając to z głowy Cas zamknął się w pokoju i patrzył na zaciągnięte zasłony, wzory słoneczne zmienione przez pokrywę chmur. Gapił się na rolety, dopóki słońce nie znikło, dopóki kolory na zewnątrz nie przeszły w pomarańcze i róże, a potem w pokoju powoli zapadły ciemności.

Dopiero, gdy usłyszał Meg wychodzącą do pracy, wynurzył się z sypialni, by zjeść coś w ciemnościach ich zbyt dużej jadalni, przy wolnym stole, który mógł pomieścić więcej osób, niż ich było w domu. Podobnie jak wszystko inne teraz w jego życiu, ciemne chłodne drewno stołu zdawało się szydzić z niego, mówiąc mu, że nawet dziecko nie wystarczy. Meg nie była kimś, kogo mógłby pokochać, ale po tym, co zrobił Deanowi, czy Castiel w ogóle zasługiwał na taką możliwość?

Nie... nie mógł powiedzieć, że tak. Cas zostawił jedzenie nietknięte i poszedł spać o pustym, bolącym żołądku, jednak ten ból był niczym w porównaniu do pulsującego ucisku w jego piersi. Jak mógł mieć nadzieję, by być ojcem... by nauczyć syna czy córkę odróżniać dobro od zła, skoro wybrał rodzinę bigotów zamiast jedynej osoby w życiu, która kochała go absolutnie? Jaki człowiek tak robi?

Cas leżał na łóżku walcząc wciąż od nowa ze swoim sumieniem, broniąc swoich działań i bagatelizując je, aż wreszcie nie mógł tego dłużej znieść i odpłynął w czarny, pozbawiony marzeń sennych sen.


Dean nie pamiętał, jak długo tkwił na zewnątrz. Kolana miał zakrwawione i podrapane, skóra piekła go w miejscach stykających się z mokrym chodnikiem na zewnątrz ich domu. Z okien wyglądali ludzie i pomimo późnej pory zatrzymało się kilku przechodniów, by zobaczyć, co się dzieje. Dean myślał, że słyszał, jak Sam ich odpędza, ale nic go to nie obchodziło. W innym przypadku poczułby się wściekły, zawstydzony, upokorzony. Ale teraz czuł tylko ból. Nie słyszał już bicia swego serca, jakby zatrzymało się w chwili, w której Cas odpalił silnik i odjechał. W jego głowie, zamiast echa głosu Casa szepczącego ciche słowa pełne uczucia, panował tylko szum. Sam przyciągnął go bliżej, głaszcząc go kojąco po plecach, ale Dean nie miał sił odwzajemnić objęcia, by zrobić coś więcej, niż płakać. Jakoś w którejś chwili Sam cudem namówił go do wstania, położył sobie jego rękę na ramiona i zaprowadził z powrotem do środka. Dean usiadł bez słowa na swoim łóżku, pozwolił Samowi oczyścić małą ranę na kolanie i popchnąć go na łóżko, po czym narzucić koc na swoje drżące ciało. Nic nie mówił, kiedy Sam wślizgnął się do łóżka obok niego, luźno go obejmując i dysząc ciepło i lekko w jego szyję. Dean z drżeniem wypuścił powietrze i odetchnął jakby pierwszy raz od czasu, gdy Cas odszedł. Wiercił się w objęciach brata, przygryzał wargę wstrzymując zdesperowany, zdławiony szloch. Zacisnął oczy i przez chwilę miał wrażenie, że to Cas go tuli. Ale to nie był Cas. To już nigdy nie będzie Cas.

Dzień dobry, psorzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz