Rzadki dar

451 11 1
                                    

Dean obudził się w miejscu, w którym nie miało go być: na tylnym siedzeniu Impali; jego oddech parą ulatywał mu z ust w grudniowym powietrzu. Było ciemno, jedynie słabe światło gwiazd krzywo przedzierało się przez szyby. Nie miał to też być wieczór; Dean zamrugał patrząc na tablicę rozdzielczą i próbując sobie przypomnieć. Robił coś ważnego, polował na coś. Pamiętał też strach i ból, był tego pewien. Gdzie się to wszystko podziało?

Usiadł stękając nie z powodu niewygody, ale frustracji. Powinno mu być zimno i powinno go boleć. Ale Dean spojrzał na siebie; dotknął swojej klatki piersiowej, rozciągnął nogo na siedzeniu. Ciuchy miał nietknięte: skórzaną kurtkę, flanelową koszulę, dżinsy. Czuł się w porządku. Nawet dobrze.

- Obudziłeś się – zabrzmiał z przodu auta szorstki głos, aż Dean z szaleńczo bijącym sercem podskoczył na siedzeniu.

- Chryste, Cas! Nie skradaj się za ludźmi.

Castiel spojrzał ponad zagłówkiem siedzenia pasażera, jego oczy w mroku lśniły błękitno.

- Nie zamierzałem – odpowiedział. Na jego twarzy było coś nie tak; w oczach malowało mu się zmęczenie, którego nie powinno tam było być.

- Co się stało? – zapytał Dean. – Wyglądasz jak po kraksie.

Cas posłał mu urażone spojrzenie, niemal graniczące z krzywdą.

- Byłeś ranny. Modliłeś się do mnie.

- Nie pamiętam – Dean próbował sobie przypomnieć to, co mógł. Razem z Samem namierzali chimerę; rozdzielili się, tyle pamiętał. Potem nic. Dean wyjrzał przez okno i nie ujrzał nic poza długim kawałem wysokiej do pasa trawy. Zaparkowali na odnodze opuszczonej drogi wiejskiej, w zasięgu wzroku nie było ani świateł ulicznych, ani znaków. – Ile czasu mnie nie było?

Castiel w zastanowieniu zmrużył oczy. Czas płynął dla niego zupełnie inaczej, zdał sobie sprawę Dean (Ta myśl zdawała się pojawić znikąd. Dean nie był pewien, skąd o tym wiedział).

- Sądzę, że nieco powyżej 24 godzin.

- Naprawdę? – Dean zmarszczył brwi i wyjrzał pomiędzy siedzeniami, aby spojrzeć Casowi w oczy. – To znaczy, że dziś Boże Narodzenie.

- Tak, tak przypuszczam – Cas ponownie obrócił się do przodu na swoim siedzeniu, wodząc dłonią po lewym boku jakby w poszukiwaniu ukrytego bólu. – Ja... - Cas sapnął na dowód, jak bardzo był sobą sfrustrowany. Jego oddech zawisł między nimi w zimnym powietrzu. – Nie

dotarłem do ciebie na czas.

- O czym ty mówisz? – Dean rozłożył ręce. – Jestem obrazem zdrowia. Nieźle mnie naprawiłeś. Cas niczego nie potwierdził. Warknął nisko raz, potem drugi i objął się ramionami.

- Hej, hej – powiedział Dean łapiąc go za ramię. – Cas, coś ty zrobił?

- Dean – Cas umilkł, ściągając twarz z zakłopotaniem. – Proszę, nie złość się.

- Czemu miałbym...? – wtedy przez umysł Deana przemknęło białe światło, przedzierając się przez jego ciało i duszę; czuł, jak rozbijało mu się w środku, zginało i skręcało, by się do niego dopasować. Złapał się jedną ręką za bolące czoło, drugą zaciskając na ramieniu Casa. Próbował łapać powietrze, ale nie mógł oddychać.

Nie oddychał i nie musiał.

Światło przybladło, zmalało do ciągłego szumu z tyłu głowy. Dean otwarł oczy i rozejrzał się po ciemnym wnętrzu samochodu, widząc je nowymi oczami. Cień miał kolory; widział Impalę taką, jaką była całkiem nowa, jak wygląda dzisiaj i jak będzie wyglądać za 10 lat. Widział wszystko naraz, spoglądał przez czas.

Oneshoty DESTIELOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz