XXVII

57 3 16
                                    

Deszcze tropikalne nie miały litości. Tak jak tym razem, zawsze kojarzyły mu się bardziej z nieszczelnym prysznicem niż ze zjawiskiem pogodowym. Ciężkie krople uderzały o wielkie liście palm i drzew dżunglowych, aż spadały w wysokie trawy i rozbijały się pomiędzy skupiskami dzikich winorośli i kwiatów o wszelkich barwach. Popołudniowe niebo w całości okryło się srebrnymi chmurami, raz po raz rozświetlając się błyskającymi piorunami, choć korony drzew zasłaniały lwią część widowiska. Opad zdawał się kąsać chłodem jak sopelki lodu lecące z nieba, lecz przed rzęsistą ulewą Bellę i Forda chroniła pusta, płytka jaskinia. Owinęli się w niej pirackimi płaszczami, które ledwo co zdążyły wyschnąć, zachwycili się ciepłem i zapachem upolowanej, a następnie przyrządzonej zwierzyny wyglądającej jak połączenie dzika i ośmiornicy, by na końcu pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.

– Mówisz, że jak miała na imię?

– Pyronica – wspomniała z niesmakiem. – Nie cierpię jej.

– Jakby to było coś nowego...

– Do jej języka klei się każda materia, potrafi połknąć w całości ofiarę do trzech razy szerszą od siebie i strawić ją w ciągu paru godzin.

– Jak wąż. To fascynujące.

Notował każde jej słowo. Szkicował każdy pojedynczy element, który jego pamięć potrafiła jeszcze odtworzyć, podążając za wskazówkami Belli. Od razu oświadczyła, że nie potrafi rysować, aczkolwiek jej wskazówki dotyczące przedstawiania kolejnych stworzeń wydawały mu się interesujące.

– Nie zapomnij o Wymiarze „M".

– O nie... chciałbym mieć pistolet Fiddleforda i wymazać sobie ten wymiar z pamięci.

– A może ten, w którym czas pływał we wszystkich kierunkach i jedną rzecz musieliśmy robić po kilka razy? Chyba go lubiłeś, co?

Spojrzał na jej złośliwy uśmiech z zażenowaniem.

– Szkoda, że nie da się zilustrować frustracji...

– Powinieneś wspomnieć o bańkach mydlanych, które rosły na drzewach. – Zabrała wszystko, co Stanford trzymał na swoich kolanach, i przeniosła to na swoje. Przesunęła stalówką po papierze kilka razy, a nierówne kreski z atramentu stopniowo łączyły się i przekształcały w akceptowalnie czytelny szkic.

– I o czekoladzie z Aridii!

– Aż ciężko mi uwierzyć, że tyle razem przeszliśmy. – Oddała mu jego rzeczy, by mógł za nią dokończyć rysunek i sporządzić notatki. – Nigdy nie sądziłam, że zobaczę tyle świata. No... światów.

– Ja nie sądziłem, że moja praca jeszcze kiedyś sprawi mi przyjemność...

Pociągnął piórem po kartce, a po chwili poczuł, jak dłoń Belli obejmowała jego własną. Pozwolił jej chwycić przyrząd, samemu prowadząc jej rękę i pokazując, jak należy zilustrować daną roślinę.

– Powinienem napisać o Wymiarze 52 i Jheselbraum.

Posłała mu zgorszone spojrzenie, które niewiarygodnie go rozbawiło.

– Wspomnij, że była wariatką i chciała mnie otruć. I że twoje listy gończe wisiały wszędzie wokół klasztoru.

– Wspomnę.

Wywróciła oczami, ale w gruncie rzeczy nie obwiniała go. Chciała widzieć, jak bazgrze atramentem i spisuje chaotyczne zdania w wirze zafascynowania, nawet jeśli opowiadałby o Wyroczni i wszystkich niewygodach z nią związanych. Niejednokrotnie opowiadał Belli o czasach, gdy własne badania pochłaniały go bez reszty, nie gorzej niż portal, przez który w ogóle znalazł się w Królestwie Koszmaru; w roli nieszczęśliwego, paskudnego ukoronowania lat podróży wgłąb zupełnie nowego rozdziału nauki. Dlatego obserwowanie teraz, jak pomimo traumy gryzmolił w amoku i usiłował nasycić swój głód odkrywcy, sprawiało jej zaskakującą przyjemność. Nie sądziła, że kiedykolwiek ucieszy ją cudze szczęście, ale – jak widać – nie tylko Stanford ciągle odkrywał coś, co go dziwiło.

✔ Other Side || Gravity FallsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz