XXXIII (finał)

62 6 31
                                    

Powrót do Królestwa Koszmaru był dla Forda absolutnie surrealistycznym doświadczeniem. Myślał o tym momencie przez trzydzieści lat tak obsesyjnie, że kiedy w końcu sądny dzień nadszedł, ciężko było mu uwierzyć, że działo się to naprawdę. Zwłaszcza że natknął się już na wymiary, gdzie wszystko działo się wyłącznie w głowie, więc zmieszanie było podwójne.

Nie miał już jednak do czynienia z żadną iluzjonistyczną pułapką czy snem. Wrócił, by zmierzyć się ostatecznie z Billem; o trzydzieści lat starszy, trzydzieści lat mądrzejszy, niosąc trzydzieści lat doświadczenia i blizn. A do tego śmiercionośną broń, gotową zamienić Billa w kwanty i kwarki pozbawione świadomości – a więc zniszczyć go raz na zawsze.

Było dokładnie tak okropne, jakim je zapamiętał. I nie dało się pomylić go z żadnym innym wymiarem; jak rozlane niedbale na kosmicznym sklepieniu, kolorowe plamy raziły światłem o każdej barwie, zmieniając się niczym w kalejdoskopie. Grawitacja również nie istniała w zawieszonej pomiędzy wymiarami przestrzeni, a jedyny zapach, który wyczuwał Ford, śmierdział jak spalone włosy. Wszystkie te znaki były jednoznacznym zapewnieniem, że trafił do Królestwa Koszmaru.

Kolejnym potwierdzeniem tego założenia był sam król; Bill Cipher, zauważający Stanforda od razu, gdy tylko człowiek pojawił się w jego mrocznym świecie.

– Oku nie wierzę! – Przyklasnął z teatralną ekscytacją. Pines jednak nie miał już ani czasu, ani siły, ani ochoty na obserwowanie jego gierek.

– Nie zaczynaj nawet, Cyferka – sapnął i sięgnął po broń zawieszoną pomiędzy łopatkami. – Ponoć widzisz wszystko... więc wiesz już, że tutaj twoja saga się kończy.

Bill wybuchł szaleńczym śmiechem, którego echo nie tylko rozniosło się po całym Królestwie, ale z pewnością dotarło też do przynajmniej kilku wymiarów połączonych bezpośrednio z anarchiczną przestrzenią. Kpił z patosu, którym chciał chlubić się Stanford.

– A byłem pewien, że nie żyjesz. Co za wspaniała niespodzianka!

– Nie zgrywaj głupiego – warknął. – Wiem, że się mnie spodziewałeś.

Demon nie miał serca; mimo to złapał się w miejsce, gdzie mogłoby się ono znajdować, gdyby istniało, i imitował wzruszenie.

– Dojrzałeś, staruszku. Żeby już nie powiedzieć, że się zestarzałeś! – Znów się roześmiał. – Szacunek do wroga na polu bitwy to ponoć cnota u ludzi, więc niech ci będzie, Szóstaku! Jeśli tak chcesz być samurajem. Ja jednak zagram na własnych zasadach.

To mówiąc, rozłożył ręce, jak orzeł rozkłada skrzydła przed poderwaniem się do lotu. Zza jego trójkątnej sylwetki nagle wypłynęła armia przedziwnych stworów. Jak chmara owadów, otoczyli swojego pana, a następnie ruszyli prosto na Stanforda.

Nie miał pewności, ile dokładnie lat minęło, ale podejrzewał, że zbliżał się do okolic sześćdziesiątki. Był już stary i włosy miał siwe, choć sam nie wiedział, kiedy straciły kolor... mimo to jednak był w znacznie lepszej formie niż w dniu, gdy trafił tu po raz pierwszy trzydzieści lat wcześniej. Ścisła dieta, codzienne treningi i przymus zachowania zdrowia pozwoliły mu stanąć do walki z paskudnymi potworzyskami bez cienia strachu. Poza tym dzierżył w dłoni laser śmierci, który okazał się niezwykle pomocny. Nawet najsilniejsze demony nie miały z nim szans.

Najpierw podupadła ich moralność – w końcu spodziewali się czegoś zupełnie innego, przystępując do walki z kruchym, śmiertelnym człowiekiem, w dodatku starym, psychicznie zrujnowanym i strudzonym długą podróżą. Wkrótce jednak upadła również ich dominacja, aż przegrała każda jednostka. Bill nie miał ochrony wokół siebie; i Stanford wiedział, że to mogła być jego jedyna szansa, by zaatakować demona.

✔ Other Side || Gravity FallsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz