I

671 80 114
                                    

Jedyne, co słyszał, to krzyk. Przeciągnięty, rozpaczliwy wrzask jego rodzonego brata, powoli znikający za barierą innego świata.

– Stanley!

Spanikował i nie wiedział, co dalej czynić. Przecież nie chciał tego! Nie chciał, by Ford został wessany przez... to coś. Co teraz miał zrobić? Skoczyć za bratem? Wciągnąć go z powrotem? Wyłączyć maszynę? Ale jak? W momencie takim jak ten odebrano mu kompletnie zdolność trzeźwego myślenia. A kiedy odzyskał już świadomość tego, co się właśnie wydarzyło, było już za późno. Światło portalu rozbłysło, oślepiając go i pozbawiając równowagi. Trwało to kilka sekund, a może minut, zanim blask zniknął, dźwięki ucichły i wszystko zniknęło. Stanford również.

Zerwał się na równe nogi, choć trochę zakręciło mu się w głowie, ale nie dbał o to. Zobaczył tylko, jak na zakurzoną ziemię piwnicy upadały okulary jego brata. Podbiegł do wynalazku, nienawidząc jego geniuszu, i uderzył pięściami w żelastwo z całej siły.

– Stanford! Wracaj! Ja nie chciałem!

Jak jednak przypuszczał, nawoływanie nic nie dało. Zresztą jego nadzieja na ewentualną odpowiedź była co najmniej absurdalna; Forda nie było. Albo był gdzieś daleko stąd – w najlepszym wypadku.

Pomyślał więc, że wróci. Och, przecież to był geniusz, nie było takiej rzeczy której by nie opatentował! Kilka dni i znów miał pojawić się w Wodogrzmotach Małych, na pewno.

Stanford jednak nie wrócił. Ani tej nocy, ani następnej, ani kolejnej.

***

Energia chciała rozerwać od środka jego wiotkie ciało. Na zmianę naciągała i miażdżyła go niemiłosiernie, chcąc rozmontować cały organizm na pojedyncze molekuły. Nieokreślona siła próbowała oddzielić od siebie każdą cząsteczkę, każdą komórkę skóry i organów, i włosów, i oczu. Było to uczucie co najmniej dziwne, nie wspominając, że piekielnie bolesne. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł mrugać ani oddychać, czując napierające na niego ciśnienie i opór z każdej strony; chciał krzyczeć, lecz nie wydawał dźwięku, jakby znajdował się w próżni, choć miał wrażenie, że było na odwrót, a miejsce, w jakim się znalazł, było... wszystkim. Wszystkim, co istniało, upchniętym w tak małą przestrzeń, której naukowiec stał się teraz częścią, niefortunnie. Bliżej nieokreślony rodzaj materii oddziaływał na jego mięśnie, paraliżując je. Wszystko hałasowało, lecz gdy próbował się wsłuchać, wówczas panowała cisza. Nie miał pojęcia, czy aktualnie stał na czymś, czy leżał, czy lewitował, czy się topił. Nie wiedział, gdzie była góra, a gdzie dół. Błędnik mu szalał, przyprawiając o niemałe mdłości, niepoprawiające jego obecnego stanu. Był okropnie przerażony, lecz ta panika była niczym w porównaniu z doznaniami zewnętrznymi.

Odniósł wrażenie, że stracił całą masę i nic go nie obciążało. Wiedział, że znajdował się kilka ledwie sekund przed własną śmiercią, albo, co gorsza, przed stanięciem twarzą twarz z tym, co było po drugiej stronie; tym, co doprowadziło Fiddleforda do szaleństwa, czymkolwiek to było. Z całej siły więc starał pogodzić się z faktem, że to mógł być koniec.

Na szczęście, a raczej nieszczęście, był to jednak dopiero początek. Poczuł, że dryfował w jakiejś przestrzeni, mógł wziąć oddech, nic już go nie miażdżyło. Choć nadal ból był ogromny, starał się go znieść. Rozejrzał się. Unosił się w czymś, co wyglądało jak kosmos, ale prawie na pewno nim nie było, ze względu na obecność tlenu oraz małych wysepek, wiszących w powietrzu. Na niektórych rosły drzewa, bardzo dziwne zresztą, a w oddali, na największej z nich, widział ogromne zamczysko. Portal zamknął się za nim i, nim minęła chwila jego paniki oraz przeklinania na własny los, odwrócił się. Niemalże wrzasnął, gdy zobaczył, co znajdowało się dalej. Zamarł.

✔ Other Side || Gravity FallsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz