XXI

217 24 52
                                    

Bella upadła na trawę, której zielona barwa tonęła powoli w szkarłacie krwi. Jej krwi. Złapała mocno swój głęboko zraniony bok i rzuciła w stronę roześmianego wroga taką wiązankę przekleństw, że nawet Iveress na chwilę zamilkła.

– Chcesz, by twoje ostatnie słowa były takie brzydkie, Bello? Oj... nieładnie. – Wyszczerzyła zęby, wśród których błysnęły małe kiełki. Widok był trochę straszny, ale nie do tego Bella miała teraz głowę.

– Idź do diabła – warknęła wściekła, z całej siły próbując zatamować krwawienie.

– Właśnie od niego wracam.

– Dowcipna... – dorzuciła ostatkiem tchu zgryźliwie, lecz na jej klona nic nie działało. W końcu wypełniła swoje zadanie. Bella, którą miała wyeliminować, właśnie usiłowała jakkolwiek przedłużyć swoje życie, nie mając na to nawet najmniejszych szans.

– Wiesz, jak skrytobójcy mawiają w takich momentach? – podeszła do niej, nie wyzbywając się złośliwego uśmiechu.

Bella nie miała już nawet siły jej dogryzać, choć przeciwniczka się o to prosiła, chyba nawet nie znając znaczenia terminu skrytobójca.

Przegrała. Nie potrafiła się obronić, nie potrafiła nawet obronić... O mój Boże!

– Stanford! – Zbladła nagle jeszcze bardziej. Kto miał go teraz chronić? Jheselbraum? Och, litości... nie potrafiła nawet utrzymać miecza. A pomachanie paroma flakonami czy wymyślenie nowej rymowanki raczej nie było w stanie uratować nikomu życia.

– Raczej nie to miałam na myśli – zaśmiała się szyderczo. Stanęła tuż przy Belli, choć ona nie miała zamiaru nawet spojrzeć na wroga. Chciała sobie oszczędzić poniżenia. Zresztą rana krwawiła tak mocno i przyprawiała o tak piekielny ból, że jakikolwiek ruch zdawał się graniczyć z cudem. Iveress wykorzystała brak możliwości samoobrony przeciwniczki i złapała ją za kark swoją zimną, kościstą dłonią. Szczerząc zęby w psychopatycznym uśmiechu, gdy jej oczy odbijały pomarańczowe światło latarni, wyglądała jak najgorszy upiór; na tle srebrnego księżyca, z gwiazdami okalającymi jej demoniczną twarz. Jakby była tylko potępioną nieumarłą, która wstała z grobu, by się zemścić, bez resztek racjonalności czy świadomości.– Requies...

Nagle coś jej przerwało i nie pozwoliło dokończyć myśli. Czyjeś nazbyt pewne siebie kroki oraz głos tak bardzo im znajomy, że oba ich serca zabiły mocniej – serce Belli z niewiadomej uciechy, a biomechaniczne serce Iveress ze strachu i złości.

– Hej, Bel, wiem, że trenujesz, ale mam takie pytanie. No bo, słuchaj, coś mi się tu nie do końca zgadza w projekcie i nie umiem dobrze wyciągnąć pierwiastka z... – Zza rogu wyszedł sam Stanford Pines, jak zawsze z nosem w jakichś papierkach. Obie spojrzały na niego, a on uniósł wzrok dopiero, gdy dziwnie znajoma czerwień błysnęła mu po oczach – O zgrozo, co tu się dzieje?!

Cofnął się i wyciągnął Omegę, którą wziął ze sobą – w końcu to z nią miał problem – a następnie uniósł ją ku Iveress.

– Tylko rozmawiamy – oznajmiła łagodnie i z ciut niepokojącym uśmiechem, wznosząc dłonie w geście obronnym.

Ford posłał w jej stronę niepewne spojrzenie, ale podszedł do Belli z tyłu, by pomóc wstać przyjaciółce. Gdy jednak chwycił talię dziewczyny, ona zawyła z bólu, a mężczyzna wyczuł pod palcami coś mokrego, coś ciepłego. Uniósł dłoń, by na nią popatrzeć.

– To krew... – powiedział ze strachem. – Bello, krwawisz!

– Nic... mi nie jest... – Już ledwo łapała oddech, a wszystko wokół niej stawało się coraz bardziej mgliste. Liście na drzewach wyglądały po prostu jak jednolita zieleń, trawa nie dzieliła się na źdźbła. Utopijny świat coraz bardziej przypominał zlaną ze sobą masę, w dodatku coraz ciemniejszą, jakby czteroletnie dziecko próbowało namalować pejzaż farbami olejnymi. W uszach szumiały niezrozumiałe słowa, a całości obrazu jej własnej śmierci dopełniała górująca nad nią postać w szkarłacie.

Nie była w stanie wziąć głębszego oddechu, gdyż tlen i tak nie pomagał w pokonaniu słabości, a każdy, nawet najdrobniejszy ruch ją bolał. Krwawiące miejsce piekło niewyobrażalnie za każdym razem, gdy demonica chciała drgnąć, załkać, oddychać. To koniec...

Pines nie przyjmował do świadomości tego, co się działo. Otrząsnął się dopiero po kilkunastu sekundach . Był to moment, gdy Iveress, najwyraźniej znudzona widokiem cierpienia drugiej kobiety, zechciała ukrócić jej męki; mimo że z oglądania wijącej się z bólu pod jej stopami Belli czerpała niemałą uciechę. Chwyciła sztylet należący do Belli, który wypadł właścicielce z dłoni, a następnie uniosła go wysoko. Ostrze było matowe, lecz i tak zdawało się błysnąć w świetle księżyca. Sekundę później broń już rozcięła powietrze nad umierającą Bellą, ale nim zdążyła skończyć jej żywot, ręka demonicy została zatrzymana przez sześciopalczastą dłoń. Wykorzystując chwilowe zachwianie jej pewności siebie, Stanford wyrwał sztylet i schował przy swoim pasie szybkim ruchem, choć chyba odrobinę skaleczył sobie przy tym udo.

– No proszę... – Zaśmiała się. – Śmiertelnik znów ma ochotę udawać, że jest ponad nami. Ponad doskonałą rasą demonów. Nie widzisz tego, Pines? Nie widzisz, jak sam sobie szkodzisz? Nie widzisz, że nie masz ze mną szans? – Chciała dobyć broni, lecz z przerażeniem stwierdziła, że niczego nie miała przy swoich bokach. Rozejrzała się nerwowo, aż usłyszała zduszony, cichy śmiech pod swoimi nogami.

Bella, mimo kompletnego braku sił, uniosła na nią ledwo przytomne oczy i potrząsnęła czymś, co miała w dłoniach. Był to pas z bronią.

– Sztuką nie jest zajęcie jak najlepszej pozycji w walce, wiesz? – powiedziała, ledwo utrzymując powieki otwarte. – Sztuką jest jak najlepsze wykorzystanie pozycji, w której się jest...

Widząc jej konsternację, Stanford dobył schowanego wcześniej sztyletu, by po chwili cisnąć nim prosto w stronę Iveress. Ta nie zdążyła się cofnąć, a ostrze zatopiło się w jej brzuchu prawie do końca.

Cofnęła się o parę kroków, łapiąc za brzuch, z którego zamiast krwi wydostawały się iskry. Oboje usłyszeli dźwięk spięcia, później poszło trochę dymu, aż na końcu klon upadł na ziemię bez życia.

Naukowiec patrzył przez chwilę na nieruchomą postać Iveress. Na jej szeroko otwarte, zastygłe w strachu oczy. Na zamknięte usta, które już nigdy miały się nie otworzyć, nigdy więcej nie mówić już niczego, co by ich dotknęło. A kiedy mógł już być pewien, że zginęła, klasnął aż w dłonie.

– Ha! Trafiłem! – wydarł się w euforii, ale jego niezmierzoną radość przerwało coś innego.

Bella całkowicie się osunęła, upadając całym ciałem na trawę. Zbłąkany, ciekawski króliczek do niej podbiegł i powąchał jej włosy, ale ta ani drgnęła.

– Ej, Bel! – Kucnął przy niej i delikatnie nią potrząsnął, ale na nic. Dłonią odważył się odgarnąć czarną grzywkę, by dojrzeć zatrzaśnięte oczy. – Nie, nie, nie, nie... Już dobrze, czekaj, tylko... – Nie do końca wiedząc, jak się za to zabrać, spróbował wziąć ją na ręce. Jednym ramieniem obejmował jej tors, a drugim kolana, uważając, by głowa przyjaciółki opierała się o jego obojczyk.

Na szczęście Bella była drobna, a co za tym szło – lekka, więc Stanford zostawił bronie i wszystko, co leżało wokół, by od razu zmierzyć do klasztoru. Czuł oddech demonicy na swojej szyi, więc w pewien sposób go to uspokajało, lecz z drugiej strony świadomość, że każdy z nich mógł być ostatnim, napawał go czystym przerażeniem.

– Jheselbraum! Jhesel! Jesteś tu? – wydarł się, stawiając cały budynek na nogi. Postać w fioletowym odzieniu wynurzyła się z jakiegoś korytarza. – Och! Jesteś! Całe szczęście... Potrzebuję pomocy, Bella...

– Zanieś ją do sypialni – krótko poleciła Jheselbraum.

– Ona się wykrwawia, potrzebuje pomocy...

– Istnieją sytuacje, których nie dano nam przeskoczyć, Stanfordzie – odparła nad wyraz spokojnie do człowieka, który starał się utrzymać w drżących ramionach umierającą przyjaciółkę. – A teraz zanieś ją do sypialni i pozwól zostawić ją w rękach losu, gdyż ten najdoskonalej wymierza sprawiedliwość.

Spokojnie odwróciła się i odeszła.

Nie zamierza mi pomóc... – stwierdził smutno w duchu, ale nie złamało go to. Pobiegł, ile sił miał w nogach, do sypialni Belli.

_________________

Szczęśliwego Nowego Roku 2021 i udanego dzisiejszego Sylwestra!

✔ Other Side || Gravity FallsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz