Nie wiedział, jak długo już biegli, ale ewidentnie jego nogi miały dość. Powoli zwalniali jednak już od kilku minut przez jego coraz bardziej opóźnione kroki, a gdy w końcu zaczęli normalnie iść, Pines i jego opłakana kondycja niezwykle się ucieszyły.
Las pokrywał niemalże płaski teren ogromnej asteroidy dryfującej w przestrzeni pseudokosmicznej, której z obecnego położenia nawet nie widział. Nigdy nie ujrzał niczego podobnego jak te wszystkie piękna znajdujące się, jak na ironię, w najgorszym miejscu w całym uniwersum. Przez ciemne, gęste korony drzew przedzierały się pojedyncze, karminowe światełka nieznanego pochodzenia. Wiązki oświetlały trawę i dziwne kwiaty, i czarne pnie drzew. Co było ciekawe, żaden pień nie rósł prosto do góry, a każdy był lekko kręty i inny niż pozostałe. To sprawiało wrażenie, że wszystkie z nich były osobnymi istnieniami, zaklętymi w bezruchu, chociaż chciały wić się i tańczyć w delikatnym świetle. Następne źródło jasności znajdowało się daleko przed nimi i było niebieskie, bardzo jasnoniebieskie, tak silne, że oświetlało odrobinę ich twarze, włosy oraz otoczenie sprawiające wrażenie, jakby jednak wolało mrok.
– Mówiłam ci, że Królestwo Koszmaru to przestrzeń między światami, w której nie ma prawa, nic nie ma znaczenia. Wszystko może się tu zdarzyć. Kiedy coś znika, trafia tutaj. A stąd już nie ma ucieczki. – Posłała mu tajemnicze spojrzenie. – Przynajmniej teoretycznie.
– Teoretycznie? – Stanford zapytał, unosząc brew. Słabe, niebieskie światło padało na prawą stronę jego twarzy, a czubki jego kasztanowych włosów lśniły rubinowym światłem.
Nie odpowiedziała mu. Odwróciła się, po czym zaczęła coraz szybciej iść w kierunku, z którego dochodziło światło. Mężczyzna więc ponownie starał się dotrzymać jej kroku, jednak jego słaba kondycja dawała o sobie znać po raz kolejny, utrudniając to zadanie.
Wymijali drzewa oraz przeskakiwali ciemne korzenie o nieregularnych kształtach, leżące im na drodze, którą była jakaś dawno zapomniana przez świat ścieżka. Uważał, by nie stracić towarzyszki z oczu, a tym bardziej nie stracić gruntu pod nogami. Czarne pnie wydawały się być coraz to mniejsze i przerzedzone, a niebieskie światło coraz bardziej ograniczało Stanfordowi pole widzenia. Bella prowadziła ich przez puszczę, aż dotarli do krawędzi wielkiej asteroidy.
Kiedy tylko Ford stanął obok stwora, spojrzał w dół. W przestrzeni zaraz pod nimi znajdowało się coś, co zaparło mu dech w piersiach. Energia emitująca przeraźliwie jasne światło kumulowała się w jednym miejscu, wyglądając jak doskonale znany Pinesowi międzyświatowy wir. Od razu poczuł ucisk w krtani i zaczął się stresować, gdy jego umysł sam przywołał niewygodne wspomnienia.
– Bill nie może się stąd wydostać, dopóki siedzi w formie metafizycznej, ale my już możemy – oznajmiła. – Tutaj nie jesteś bezpieczny, a ja przy tobie tym bardziej.
Przełknął ślinę, traumatycznie patrząc w wirujący portal.
– To nie portal do mojego świata? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Nie, to właśnie Wymiar M – odpowiedziała mu, krzyżując ręce na piersiach, gdy tylko pomyślała o tej rzeczywistości.
– M? Skąd taka nazwa?
– Zobaczysz. – Przeczesała dłonią gęste, trochę splątane włosy, by nie spadały jej na twarz, po czym spojrzała na niego kolejny raz z jakąś tajemnicą w oczach. Wyglądała całkiem, jakby chciała się uśmiechnąć, ale równocześnie jakby coś cały czas blokowało ją od środka. Nie umiała tego zrobić. – Gotów?
Nieufnie zerknął na nią. Jego ostatnie doświadczenia z tego typu rzeczami skończyły się... No, tak właściwie skończyły się dokładnie w tym miejscu.
CZYTASZ
✔ Other Side || Gravity Falls
FanfictionPomimo tylu lat rozłąki nie przywitał go ciepło. Zostawił brata samego, a sam zniknął w otchłani równoległej rzeczywistości. Po żadnej stronie portalu nie było łatwo, jednak w świecie, w którym nie znało się niczego, nawet osobliwych zasad fizyki...