Wydawało mu się dotychczas, że tęsknił za spokojem i ciszą, które oferował mu Wymiar 52. Lecz musiał wrócić zdradzony, by zrozumieć, jak bardzo nie chciał znaleźć się tam ponownie. Gdzie by nie spojrzał, widział – jak wycięte z filmu klisze – wyrwane z gąszczu pamięci wspomnienia, nawet takie, o których istnieniu sam zapomniał. Poszukiwał ratunku u Jheselbraum, jednak szybko pojął, że jedyna osoba, która jeszcze mogła go uratować, to on sam. A ufać nie należało nikomu.
O tym myślał, skrobiąc suchą stalówką po pożółkłych kartkach podniszczonego mrozami, pożarami i powodziami Dziennika numer cztery. Patrzył na złożone kartki i przesuwał po ich brzegach jednym z sześciu palców, lecz nie miał odwagi otworzyć starych stron.
Wtedy z melancholii wyrwał go odgłos skrzypiących zawiasów drzwi. Odwrócił się, by zobaczyć w nich Jheselbraum.
– Jesteśmy gotowe – powiadomiła go spokojnie, choć we wszystkich siedmiu oczach niezwykłej istoty z łatwością dostrzegał nerwowość. Mimo to nie zawahał się nawet przez chwilę.
– Świetnie. – Wstał ze starego taboretu dostawionego do stolika na balkonie, pocierając niespokojnie dłońmi o kolana. – Prowadź.
Przyjrzała mu się przez chwilę, ale nie przemówiła. Dopiero później westchnęła zrezygnowana i odwróciła się.
Wyszli razem z jego klasztornej sypialni i ruszyli krętymi schodami w dół. Spędził w tym budynku tyle czasu, a mimo to wciąż nie odnajdywał się w labiryncie pomieszczeń i pięter. Odnosił wrażenie, że zawsze układały się inaczej. Światło księżyca wpadało do klasztoru przez wielkie okna, odbijało się od błyszczących, marmurowych schodów. Pod osłoną nocy po pałacu krążyło więcej zaprzysiężonych bractwie niewiast niż za dnia; niektóre posyłały nawet Stanfordowi niespokojne spojrzenia, zapewne wiedząc doskonale, kim był i z jaką prośbą się do nich zwrócił.
Zeszli w końcu pod ziemię, gdzie nie było już ani światła księżycowego, ani okien. Jedynym światłem były palące się wszędzie wokół świece, których cynamonowy zapach okazywał się duszący. Wytrzymał jednak dzielnie, aż trafili do pomieszczenia na samym końcu korytarza uzbrojonego w różnorakie dewocjonalia związane z tutejszą wiarą i wyryte na ścianach modlitwy w języku, którego nie znał zbyt dobrze. Atmosfera miejsca sprawiała, że dostawał dreszczy, lecz po przejściu piekła, nawiązaniu romansu z Demonicą na jego końcu i powrocie, nie dawał się tak łatwo nastraszyć.
Jhesel pchnęła mosiężną klamkę i otworzyła ciężkie, bogato rzeźbione drzwi, po czym razem weszli do pomieszczenia.
Przypominało średniowieczną komnatę kogoś, kto już za życia chciał zamieszkać w grobowcu. Strop niewielkiej sali wspierany był na wielu kolumnach, pomiędzy którymi zwisały zardzewiałe łańcuchy. Za nimi górowały regały pełne rozpadających się ksiąg, pokryte gęstymi pajęczynami jak welonami. Zaraz naprzeciw wejścia znajdowała się ściana pokryta niemalże w całości przybitym do niej szkieletem przedziwnej istoty, której anatomii Ford nie potrafił powiązać z niczym, co znał. Jej puste oczodoły zwracały się ku centralnej części pomieszczenia; na duży, drewniany stół pełen zadrapań i śladów podpalenia. Wokół niego gromadziło się już kilka sióstr klasztornych – wszystkie przeglądały różnorakie książki i ostre narzędzia, przynajmniej dopóki nie zwróciły uwagi na Stanforda.
Stojąca obok niego siedmiooka kobieta wyjęła spod sięgającego ziemi płaszcza przedmiot owinięty starannie białą jak śnieg tkaniną z wyhaftowanymi wzorami.
– Jeszcze możesz zrezygnować – przypomniała mu, jakby bardzo chciała, żeby jeszcze się rozmyślił, jednak upór Forda był niemalże tak nieustępliwy jak odwieczne siły przepotężnej natury.
CZYTASZ
✔ Other Side || Gravity Falls
FanfictionPomimo tylu lat rozłąki nie przywitał go ciepło. Zostawił brata samego, a sam zniknął w otchłani równoległej rzeczywistości. Po żadnej stronie portalu nie było łatwo, jednak w świecie, w którym nie znało się niczego, nawet osobliwych zasad fizyki...