XVI

244 30 84
                                    

Ford uchylił lekko powieki. Do jego piekących oczu dostały się smugi światła, a po kończynach rozpłynął się ból. Zebrał w sobie siły, by się rozejrzeć.

Znajdował się w pomieszczeniu, które miało chyba imitować komnatę. W ciekawy deseń rzeźbione ściany o odcieniu bladej brzoskwini, w paru miejscach lekko maźnięte fiołkową barwą. Kilka drewnianych szafek i złotawe żyrandole, zaprojektowane z niewiarygodnym przepychem. On sam znajdował się w zaskakująco wygodnym łóżku, którego materac zdawał się być chmurą prosto z nieba. Spojrzał na swój nagi tors, owinięty bandażami i skrzywił się lekko.

Na lewo od siebie dostrzegł znajomą postać czarnowłosej demonicy, której twarz pełna bólu była jeszcze uśpiona. Podobnie jak on, była dokładnie opatrzona i otulona atłasową pościelą.

Zmarszczył brwi w zastanowieniu. Jak tu trafili? Kto ich opatrzył? Komu w ogóle zależało na ich bezpieczeństwie?

Spojrzał z powrotem nad siebie, gdzie z przerażeniem zobaczył siedem ciemnozielonych źrenic. Każde oko zakończone było krótkim wachlarzem rzęs, a ich zaciekawione, spokojne spojrzenie przywodziło mu na myśl ogród pełen aromatycznych ziół, skąpany w złocistym słońcu.

– Witaj, Stanfordzie. – Siedmiooka postać wpatrzyła się w niego i powitała go uprzejmie z nutą intrygi w aksamitnym głosie.

– Kim... kim jesteś? – wydukał, zszokowany całą sytuacją. – Skąd znasz moje imię? Gdzie ja jestem? Co z Bellą? Co... co w ogóle się stało?

Westchnęła i przymrużyła oczy w niemniej spokojnym uśmiechu.

– Róża niecierpliwie pnąca się ku słońcu szybko więdnie – oznajmiła, dodając do tonu swego głosu jeszcze więcej tajemnicy.

Pines nieznacznie wykrzywił się w niezadowoleniu. Poezja była ostatnią rzeczą, którą był w stanie pojąć, na równo z sensem jej istnienia w ogóle.

To jednak nie zaspokoiło w ogóle jego ciekawości. Wręcz przeciwnie; tajemnicza, wymijająca odpowiedź podsyciła jego chęć zgłębienia sekretu o tym, kim była postać naprzeciw niego.

– Kim jesteś? – ponowił pytanie, siadając na miękkim łożu. Zbadał przenikliwym wzrokiem dziwną kreaturę. Najprawdopodobniej była to kobieta, dodatkowo wyglądająca na młodą. Jej kształtna twarz, licząca sobie wspomniane siedem spojrzeń, kryła się w cieniu cyklamenowego kaptura, dodając jej jedynie intrygującego charakteru. Sylwetka kryła się pod płaszczem tego samego koloru, który od talii w dół zdawał się być rozkloszowany, przykrywając ją całkowicie i dodając jej ciut dostojności. Pas odzienia ozdabiały złotawe i srebrne łańcuchy oraz rzemyki, a na szyi widniał szmaragdowy naszyjnik, zdający się emitować jakąś magiczną aurą, podobnie jak jego właścicielka, posyłająca właśnie człowiekowi kolejny ze swoich jakby coś skrywających uśmiechów.

– Zwę się Jheselbraum the Unswerving.

– Że... jak?

Zaśmiała się cicho i powtórzyła.

– A, no... gdzie jesteśmy? – zapytał znów, modląc się w duchu o to, by nie otrzymać odpowiedzi równie trudnej do zapamiętania, a co dopiero do wymówienia.

Rozejrzała się dumna wokół. Pomieszczenie właściwie wyglądało dosyć zwyczajnie, ale miało w sobie coś niezwykłego, co musiał przyznać. Choć możliwym było, że jeszcze nie myślał do końca trzeźwo w wyniku odniesionych ran, może nawet gorączki.

– W Wymiarze 52, Stanfordzie.

Spanikował trochę, widząc, jak na wzmiankę o tym, jej wisior zajął się jaskrawym światłem, by zgasnąć po ułamku sekundy.

✔ Other Side || Gravity FallsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz