Zabrawszy nareszcie głos, zbyt prędko nie umilknę. Sekcja zwłok historii, rozpoczęta poprzednim razem, musi być kontynuowana. Zagłębmy się zatem w jej trzewia jeszcze bardziej. Nie pozostawiam wam nawet cienia nadziei, że to, co tam odnajdziemy, okaże się sterylne i oczywiste. To nie lekcja anatomii, tylko raczej zagadnienie z zakresu medycyny sądowej. Wydarzenia, które miały miejsce kilka wieków temu, były obślizgłe, toczone przez zepsucie. Być może w niejednym z was wywołają one wstręt. Jednak to właśnie dzięki nim — jeżeli przedstawi się je takie, jakimi były, nie ukrywając żadnych szczegółów — istnieje jedyna możliwość dojścia do prawdy.
Opowiedziałem wam już o moim życiu oraz śmierci, zabierzmy się więc powoli za to, co działo się dalej. Jako że moja dalsza egzystencja trwa już dość długo — liczę sobie ponad czterysta lat samego życia po życiu — konieczne będzie jej dokładne, chronologiczne omówienie. Żadnych współczesnych fanaberii, tych tak zwanych eksperymentów literackich, które zakładają opowiadanie historii poprzez niepowiązane ze sobą, wyrwane z kontekstu i losowo podawane wyrywki. Chociaż nie, bo gdy tak tę sprawę opisuję, od razu przychodzi mi na myśl moja historia opowiedziana wam wcześniej słowami pewnej wampirzycy, a takie porównanie byłoby doprawdy ujmą dla tych nieszczęsnych śmiertelnych, usiłujących wymyślić coś nowego w czasach, gdy wszystko zostało już wymyślone.
Dobrze, koniec już z tymi dygresjami. Jako czytelnicy komediowego dziełka zatytułowanego „Fin-Fiction”, a obecnie moi czytelnicy, zasłużyliście na konkret. Albo raczej nie tyle zasłużyliście — czymże mogliście się mnie przysłużyć? — co po prostu: znajcie moją łaskę. Opowieści ciąg dalszy czas zacząć.
Moje przebudzenie się do nieżycia miało, jak na standardy dworu Draculi oczywiście, całkiem zwyczajny przebieg. Naturalnie, ja sam wówczas nie miałem o tym pojęcia. Toteż gdy otworzyłem oczy i zorientowałem się, że zostałem zamknięty w dość ciasnej, zbitej z desek skrzyni, przeraziłem się, o ironio, wręcz śmiertelnie. Jeden ruch ręką wystarczył jednak, aby dość lekkie wieko z łatwością uchyliło się, a następnie upadło obok na posadzkę. Podniosłem się szybko, rozglądając się dookoła i usiłując jak najszybciej odnaleźć się w kłopotliwej sytuacji. Musiałem znajdować się w jakichś podziemiach, najpewniej krypcie — to, co początkowo wziąłem za skrzynię, okazało się prostą, drewnianą trumną, do której mnie złożono. Oprócz niej w tym nisko sklepionym, budowanym z kamienia, suchym, choć zimnym — początkowo myślałem, że ogarniający mnie od chwili obudzenia, dojmujący chłód był właśnie zasługą warunków w tym miejscu — znajdowało się tutaj także kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt innych trumien, identycznych z moją, wszystkich w tej chwili pustych i pootwieranych.
Jakby to wszystko nie wprawiło mnie w dostateczną konsternację, moje zdziwienie sięgnęło kresu, gdy w końcu spuściłem wzrok i przyjrzałem się sobie samemu. Z największym zaskoczeniem odkryłem, że przebrano mnie w jakiś osobliwy, być może właściwy dla tych regionów, ale w mojej ojczyźnie całkowicie już niemodny strój o dziwnej gamie kolorów: smolista czerń przeplatała się w nim z akcentami krwistej czerwieni, pozostawiając bardzo niewiele miejsca na barwy pośrednie, zaś po innych, modnych w zachodniej Europie tonacjach nawet śladu nie było. Zacząłem oceniać to wszystko bardzo krytycznym wzrokiem, przyglądając się sobie od stóp — doprawdy, czułem, że gdybym w takich butach pojawił się na zachodnim dworze, popełniłbym absolutne faux pas — do głów. W chwili, gdy przyszła kolej na zapięcia rękawów, moją uwagę natychmiast przykuło co innego — moje dłonie. Być może zabrzmi to narcystycznie, ale było to pierwsze z moich licznych odkryć tej nocy, które akurat przypadły mi do gustu. Powód tego był prosty: jak odkryłem, w niewyjaśniony dla mnie wówczas sposób, moje dłonie całkowicie się odmieniły. Ich skóra była jasna i niezwykle gładka, zupełnie jak u młodzieńca. Zniknęły gdzieś wszelkie szramy, otarcia, zgrubienia, przebarwienia, widoczne ślady mojej bądź co bądź hulaszczej młodości oraz postępującego wieku. W tej samej chwili zorientowałem się, że ta przemiana tyczyła nie tylko moich dłoni, ale też całego ciała: nagle znów poczułem się w pełni sił, a może i nawet silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie uporczywe dolegliwości oraz rany odniesione w dawnych potyczkach naraz przestały mi doskwierać. Być może brzmi to jak zrzędzenie starca, ale przypominam o ówczesnej krótkości życia: wówczas już do trzydziestolatka można było zastosować współczesne powiedzenie, że jeżeli nic go nie bolało, znaczyło to, że już nie żył. Zresztą, mój przykład jak najbardziej to potwierdzał.
CZYTASZ
Fin-Fiction 5
Fanfiction| Sapporo, Japonia, luty 2007 | Nadeszła pora Mistrzostw Świata, najważniejszej imprezy sportowej w sezonie. Dla niektórych, dobry wynik na tych zawodach to kwestia życia i śmierci… a w przypadku kadry fińskich skoczków powiedzenie to należy trakto...