Zagłębiając się po raz trzeci w mroki historii… a niech tam, tym razem nie mam chęci wypracowywać kolejnego długiego, zawiłego wstępu. Zakładając, że zapoznaliście się w dostateczny sposób z tłem wydarzeń, o których zamierzam opowiadać… tak, niech to zabrzmi okrutnie, jak na najważniejszym i najtrudniejszym wykładzie, gdzie nauczycielowi zabrakło ochoty na jakiekolwiek dodatkowe wyjaśnienia! W końcu moja pozycja w hierarchii nosferatu zobowiązuje. Powinienem być zawsze okrutny, choćby w minimalnej skali, mając do dyspozycji jedynie działanie na odległość poprzez te małe, świetliste ekraniki. Biedni współcześni śmiertelni, którzy dysponują jedynie marną namiastką rozrywek z dawnych czasów.
Nie czas teraz jednak na refleksje, które i tak byłyby jedynie czczym, bezsensownym wodolejstwem. Podejmijmy nareszcie moją historię.
Jak wspominałem już, owa październikowa noc znacznie wpłynęła na moją dalszą egzystencję na dworze Vlada Tepesa. Po następnym zachodzie słońca nie byłem już jednym z krwiopijców, których w dzisiejszym języku określiłoby się: od brudnej roboty. Stałem się prawdziwie jednym z dworzan, zyskałem nowe przywileje. Nie miałem już obowiązku przez wszystkie noce patrolować i strzec okolic zamku, pozostając poza jego murami. Zyskałem zdecydowanie więcej swobody, gdy chodziło o wypuszczanie się z zamku bądź pozostawanie na jego terenie. Wyjeżdżałem więc przede wszystkim na polowanie, by później wracać i prowadzić coś na kształt dworskiego życia towarzyskiego, znacznie odbiegającego od ludzkich standardów. Będąc praktycznie odciętymi od świata, nie mieliśmy dostępu do żadnych nowin z zewnątrz, czy to gospodarczych, czy politycznych, one zresztą nie bardzo interesowały tu kogokolwiek, więc o żadnych dyskusjach na takie tematy nie mogło być mowy. Trudno było prowadzić prawdziwe intrygi, jeżeli każdy każdemu był w stanie odczytać myśli, o ile, oczywiście, odpowiednio się postarał. Nocne damy dworu, zainteresowane wyłącznie śmiertelnymi przybyszami i ich świeżą krwią, były raczej nieskłonne do wszelkich flirtów. One zresztą, z tym swoim epatowaniem wiecznym głodem i nienasyconą żądzą, bez krztyny jakichkolwiek wyższych uczuć, zaczęły wzbudzać we mnie rosnący wstręt. Takie zachowanie niewiast jako chwilowe odejście od obowiązujących norm, oderwanie się od rzeczywistości na jeden raz mogło być niezwykle pociągające, gdy jednak wyznaczało nową, obowiązującą regułę — mogło jedynie odrzucać.
Właściwie trudno było mówić o egzystencji dworu jako zbiorowości, nie licząc oczywiście grona narzeczonych Draculi. Poza nimi na zamku rezydował zlepek krwiopijców, pochodzących z różnych zakątków świata i przemienionych w różnych odstępach czasu. Naturalnie, jedną z lepszych rozrywek było wysłuchiwanie opowieści o ludzkich żywotach poszczególnych dworzan, jednak i one wszystkie kiedyś musiały dobiec końca. Dalej zaś wszystko zależało już od jednostek. Bardziej ambitni krwiopijcy spędzali czas, doskonaląc swoje umiejętności mentalne. Bardziej utalentowani zajmowali się tym, co wieczne — rozmaitymi dziedzinami sztuki bądź nauką. Ci zaś, którym już się to wszystko uprzykrzyło, mogli jedynie snuć się bez celu po korytarzach zamku, cierpiąc na wieczną nudę.
Tylko raz na rok albo co parę lat cały dwór budził się z marazmu i momentalnie ożywiał, upodabniając się do siedziby ludzkiej. Działo się tak wtedy, gdy Vlad Tepes dążył do sfinalizowania związku ze swoją kolejną śmiertelną ukochaną i ogłaszał ceremonię swoich zaręczyn. Świętowanie trwało wówczas dosłownie aż do rana. Był to czas jednego wielkiego przedstawienia, pełnego gry pozorów. Nawet damy — i te nocne, i te dzienne — patrzyły na nas nieco łaskawszymi oczyma, pozwalając prosić się do tańca.
W nieco ponad dwa miesiące po moim dworskim awansie, w sylwestrową noc, kończącą rok 1632, miała miejsce jedna z takich właśnie uroczystości. Była to już chyba siedemnasta, w której brałem udział, jednak przebieg owej nocy nie rozpoczął się typowo. Po tym, jak zapadł zmrok i wszyscy nieumarli opuścili swe trumny, ludzka służba doniosła nam, że za dnia zabłąkał się na zamek jakiś przybysz z daleka. Tradycyjnie, Vlad Tepes rozkazał zaprosić gościa na kolację, aby go poznać, a przy okazji przenicować mu umysł i sprawdzić, czy po śmierci mógłby być z niego jakikolwiek pożytek. Znalazłem się wówczas wśród tych dworzan, którzy mieli zaszczyt towarzyszyć władcy. Co więcej, to mnie przypadła rola oficjalnego tłumacza — wędrowiec okazał się pochodzić aż z Francji, a w związku z postępującym rozpowszechnieniem jego języka, nie kwapił się posługiwać mową inną niż ojczystą. Był młody, nieco chuderlawy, ubrany w dość komiczny dla mnie sposób — należało jednak pamiętać, że moje wyczucie mody z braku możliwości zmian zatrzymało się niemal przed półwieczem. Podejrzewałem, że Dracula oszczędzi go aż do balu, aby swoim dawnym narzeczonym także zapewnić nieco rozrywki. Bo że tamten śmiertelnik — Olivier de Saint-Andre było mu na imię, o ile pamiętam — łypał na niejedną z dam nocy łasym okiem, było widać w sposób całkowicie oczywisty. Pomyślałem wówczas o sobie samym, jak zachowywałem się dawno temu w jego sytuacji i że byłem wcale nie lepszy. Tymczasem sala jadalna wypełniała się powoli niesłyszalnym dla śmiertelnego ucha, mentalnym śmiechem. Ten śmiertelnik był po prostu żałosny. I ja sam wówczas także musiałem być żałosny. Dziwne, że dopiero co zaczynałem to dostrzegać.
CZYTASZ
Fin-Fiction 5
Fanfiction| Sapporo, Japonia, luty 2007 | Nadeszła pora Mistrzostw Świata, najważniejszej imprezy sportowej w sezonie. Dla niektórych, dobry wynik na tych zawodach to kwestia życia i śmierci… a w przypadku kadry fińskich skoczków powiedzenie to należy trakto...