To, co przedstawiłem wam dotychczas, śmiertelni czytelnicy, przyszło mi z niejaką łatwością. Dopiero teraz czuję faktyczny trud oddania tamtych wydarzeń, tego, co działo się zarówno dookoła mnie, jak i w moim umyśle. Były to piękne, a zarazem straszne chwile, gdy to, co najwznioślejsze, splotło się i scaliło z tym, co możliwie najgorsze. Zbliżamy się niechybnie do tego momentu, gdy — jak mówią postronni — ostatecznie postradałem zmysły, których nie udało mi się odzyskać aż do dziś. Czy tak się faktycznie stało — cóż, osobiście śmiem w to wątpić. Prawdą jest jednak, że gdy patrzę na te wydarzenia obecnie, z perspektywy niemal trzech i pół wieku, dostrzegam może jedno miejsce, w którym mogłem popełnić błąd. Błąd niestety w dużym stopniu wymuszony, który zadziałał jak ten przysłowiowy mały kamyk, wywołując całą niszczycielską, niezależną już ode mnie lawinę.
Nie uprzedzajmy jednak faktów. Po balowej nocy, w trakcie której — pragnąc odmiany, spróbowania czegoś szczytniejszego od mojej dotychczasowej egzystencji — postanowiłem zaopiekować się i wychować dziewczę o imieniu Erzsébet na prawdziwą damę, minęło jeszcze wiele dni, tygodni i miesięcy, zanim zaczął dziać się ów wspomniany przeze mnie dramat. Wszystkie kolejne noce były podobne sobie, ale była to zaiste słodka monotonia, w trakcie której czas płynął tak szybko, że całym sercem chciało się go zatrzymać. Co wieczór opuszczałem swą trumnę tak prędko, jak tylko pozwalało mi zachodzące słońce — cóż to była za ironia, że dni robiły się coraz dłuższe, co cieszyło prawie wszystkie istoty na ziemi, a we mnie wywoływało przygnębienie większe chyba, niż u jakiegokolwiek innego nosferatu. Wypadałem z zamku, by znaleźć sobie ofiarę, a następnie czym prędzej wracać na dwór. Zdrowy rozsądek nakazywał właśnie takie rozwiązanie: wolałem nie ryzykować kontaktów z Erzsébet, nie zaspokoiwszy uprzednio swojego głodu. Vlad Palownik już od dłuższego czasu nie miał okazji na kultywowanie swojego okrutnego hobby, jakim było nabijanie na pal, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru owej szansy mu stwarzać.
Taki układ był z początku dość uciążliwy dla mojej podopiecznej, która jak prawie każda istota ludzka przyzwyczajona była do aktywności za dnia. Długo musiałem jej tłumaczyć, że z powodu nadmiaru obowiązków nie byłem w stanie spotykać się z nią wcześniej. Ona sama nie zaprotestowała ani razu na głos, jednak przez pierwsze dni bywało tak, że zamiast ćwiczyć pisanie liter alfabetu, nieświadomie zasypiała nad kartką papieru i tylko moja czujność oraz nadnaturalny refleks ratowały ją przed katastrofą z atramentem w roli głównej. Dopiero później udało jej się dostosować swój tryb dobowy, odwracając go o sto osiemdziesiąt stopni. Jak wspominała mi, przesypiała czasem całe dnie. Przyjęła moją opowiedzianą raz dla żartu bajeczkę o tym, że właśnie w nocy najłatwiej przyswaja się wiedza, gdy nie rozprasza nas cały natrętnie kolorowy i hałaśliwy świat dookoła. Mówiła jednak nie raz, nie dwa, że mimo tego wszystkiego brakowało jej słońca. Że kiedy wracała nad ranem do swojej komnaty, przez okna dostrzegała jego wschód i że był to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie w życiu widziała. Usiłowała nieudolnie opisać to zjawisko, mówiąc o rozświetlonym niebie, o płomiennym blasku, o ostrych, poszarpanych szczytach górskich to skąpanych w świetle, to pogrążonych jeszcze w całkowitym mroku. Przytakiwałem na to wszystko z uśmiechem, drobny problem zaczynał się dopiero w momencie, gdy Erzsébet prosiła, aby towarzyszyć jej i także być świadkiem narodzin kolejnego dnia.
Jak się zapewne domyślacie, słońce nie było w stanie w tamtym czasie spalić mnie na popiół, jednak świecące ostro i jasno wciąż pozostawało uciążliwe. To nie była jeszcze epoka okularów słonecznych i kremów z filtrem ochronnym. Co ważniejsze jednak, bo na takie poświęcenie mógłbym się nawet zgodzić raz czy dwa, wówczas obowiązywały sztywne, tradycyjne reguły. Były takie rzeczy, które pozostawały w zasięgu nieumarłych, jednak zwyczajowo sobie na nie nie pozwalano. I tak: wampiry miały obowiązek kryć się w trumnach co dnia i wstawać dopiero po zachodzie słońca. Co więcej, ich trumny musiały znajdować się dokładnie w wyznaczonych im kryptach, tam gdzie w stanie chwilowej śmierci, między życiem a życiem po życiu, zostali pochowani. Nie wolno im było przekraczać cieków wodnych ani progów miejsc świętych. Zwyczaj nakazywał także oddalać się, gdy wieśniacy usiłowali przepędzić nas z pomocą czosnku czy symboli religijnych — dlaczego, nie wiem sam. Być może był to kolejny z pokrętnych wymysłów Draculi: danie śmiertelnikom złudnego wrażenia, że są w stanie mieć jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją, dzięki czemu nie mieli większych ambicji i nie zabierali się do walki z nami w sposób, który mógłby być naprawdę dla nas szkodliwy. Tak czy siak — gdybym spełnił życzenie Erzsébet, tym samym nie wracając na czas do swojej trumny, z pewnością wzbudziłbym podejrzenia co do swojej osoby, na których mi nie zależało. Musiałem więc za każdym razem stanowczo jej odmawiać, wymyślając coraz to nowe historie, dlaczego zawsze opuszczałem ją, zanim wzeszło słońce.
CZYTASZ
Fin-Fiction 5
Fanfiction| Sapporo, Japonia, luty 2007 | Nadeszła pora Mistrzostw Świata, najważniejszej imprezy sportowej w sezonie. Dla niektórych, dobry wynik na tych zawodach to kwestia życia i śmierci… a w przypadku kadry fińskich skoczków powiedzenie to należy trakto...