7. Albuquerque

224 25 25
                                    

Louis za cholerę nie wiedział, jak wypowiada się nazwę miasta, do którego zmierzali. Ale skoro jechali po Nowym Meksyku to rozumiał, że na pewno nazwa jest iście hiszpańska. Pogoda jednak wcale nie przypominała mu ciepła, jakie przywodzi za sobą Meksyk, co nieco smuciło chłopaka, bo naprawdę tęsknił już za ciepłem i dużą ilością słońca.

- Dlaczego nie Santa Fe? Przecież to stolica.

- Właśnie dlatego Louis. To tak jakby zadać pytanie; dlaczego dwa razy będziemy w Kalifornii? albo; dlaczego między przystankiem w Los Angeles a San Francisco pojedziemy do Nevady grać w Las Vegas? Tak chciał sponsor tego wszystkiego, a bardziej ten mężczyzna, który dał mi możliwość grania w tych wszystkich miejscach. Jeśli wybrał Albuquerque, to pewnie miał jakiś powód.- Styles powiedział, posyłając mały uśmiech Louisowi, który wpatrywał się w jego odbicie.

- Cieszysz się, że wojna dobiegła końca? - Zapytał ponownie Louis przerywając ciszę panującą w samochodzie. Harry podniósł wzrok znad kolejnej książki, którą czytał spoglądając w niebieskie tęczówki odbijające się w lusterku.

- Zadajesz czasem trudne pytania.

- Spodziewałem się usłyszeć zwykle "tak". Potem zacząłbyś mówić o czymś mądrym i jakoś ten czas by minął.

- Cieszę się, ale w jakim stopniu moje zdanie ma sens? Nie ja walczyłem i nie ja zginąłem tak naprawdę za nic. Cieszę się, że to niedorzeczne przedstawienie "kto może więcej" dobiegło końca. Jest tylko jeden problem...

- Jaki? - Zapytał szatyn a nic zaintrygowania przeplatała jego pytanie.

- Wojna się jeszcze nie skończyła. Wojna skończy się gdy wszyscy zaakceptują siebie nawzajem Louis. Dopóki każdy nie będzie sobie równy, nie można mówić o pokoju.

Te słowa jakoś zawisły między nimi. Louis ponownie pogrążył się w swoich myślach, analizując wszystko co wyszło od Harry'ego.

Równość.

Harry niezwykle często o tym mówił. Zawsze starał się stawiać, każdego na tej samej linii, pomijając przy tym całe prawo, panujące w kraju. Nie zwracał uwagi na podział, na tabliczki, które zdobiły każdą ścianę w miejscu publicznym. Nie przeszkadzali mu "kolorowi", którzy tak naprawdę niemieli większych praw. Harry miał swój świat idealisty, który mimo tego, że mógł zostać łatwo zniszczony to dalej rozwijał się niezwykle szybko.

Ze wszystkich ludzi Louis rozumiał to doskonale. Młode lata, które spędził mieszkając w Anglii, stały się tym pomostem w zrozumieniu otwartości na poglądy Harry'ego, których mógłby do końca nie akceptować gdyby wychowywał się od zawsze w Luizjanie. To miejsce jakby było tym końcem. Stanem pełnym plantacji bawełny, na których pracowali wszyscy zostawieni bez praw ludzie, których Harry tak uwielbiał.

Miejsce w którym mieli okazję się zatrzymać w czasie pobytu w Nowym Meksyku, było dużo bardziej luksusowe niż nawet ten hotel w Houston. Choć wystrój tego miejsca był łudząco podobny, a winda tak samo przyozdobiona, ten hotel miał własny bar, restaurację i małe telewizory w każdym pokoju.

Louis więc co najmniej półgodziny spędził siedząc na podłodze z nogami wygiętymi w bardzo dziwny i niezdrowy sposób -przynajmniej w przekonaniu Stylesa. Chciał włączyć ten telewizornie patrząc na skutki; bolące kości go nie powstrzymają. I jakoś im się udało. Przed godziną dziewiętnastą siedzieli razem, wpatrując się w czarno-białe postacie poruszające się po ekranie.

- To mój ulubiony film, przysięgam. - Harry powiedział, nie odrywając jednak wzroku od ekranu, gdzie bohater odmawiał kolejne kwestie.

- Wolę Casablancę.

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz