14. Salt Lake City

187 28 12
                                    

Salt Lake City okazało się być uroczym miastem w Utah.

W drugi dzień ich pobytu w mieście, Harry wybłagał u Louisa szybsze pojechanie do kolejnego klubu. Znajdował się w jednej ze starych kamienic i przyciągał ludzi swoim eleganckim wyglądem. 

Weszli do środka jednak nikogo nie zastali. Louisowi przeszło przez myśli, że może pomylili miejsca, albo Harry pomylił godzinę, jednak brunet wyglądał na przeszczęśliwego i nieco zestresowanego zarazem. Louis obserwował go uważnie, kiedy odkładał na jakiś stolik futerał ze schowanym w środku saksofonem i jak szukał czegoś wzrokiem po całej sali. 

Szukał fortepianu. Jego dawny przyjaciel, który mieszkał swego czasu w Nowym Orleanie, kilka długich lat temu wraz z rodziną przeniósł się do Salt Lake City. Mimo że Eric zapewniał o swoim powrocie nigdy tego nie zrobił. Jednak dziś, czystym przypadkiem dowiedział się, kto jest właścicielem niewielkiego, jednak szanowanego klubu jazzowego. I tylko możliwym jest, że Harry wykorzystał fakt, zerwania młodocianej obietnicy, aby dostać się do klubu dużo wcześniej, gdy nikogo innego nie będzie, by spełnić coś co dawno temu obiecał najbardziej wyjątkowej osobie w swoim życiu.

- Dlaczego chciałeś przyjechać tu tak wcześnie?

- Mam coś dla Ciebie. - Szepnął do ucha chłopaka. - Eric udostępnił mi to miejsce, gdy powiedziałem mu, że chce tu przyprowadzić kogoś wyjątkowego. - Jego uśmiech rozświetlił całą sale i Harry nie mógł być z siebie bardziej dumny.

- Zrobiłeś to dla mnie? - Zapytał niepewnie a brunet jedynie skinął. - Czemu akurat tutaj?

- Pamiętasz jak jeszcze w Houston zapytałeś mnie czy zagram Ci kiedyś na czymś innym niż saksofon. Eric ma tutaj mój ulubiony fortepian.

- Jesteś szalony Harry.

- Tylko dla Ciebie.

Harry rozpiął guzik swojej marynarki i zsunął ją ze swoich barków. Odwiesił ją gdzieś z boku, na oparciu jednego z krzeseł i wrócił do fortepianu. Mijając Louisa musnął jeszcze wargami jego policzek.

Usiadł na drewnianej ławeczce przysuniętej do instrumentu. Podniósł czarną klapę, odsłaniając tym samym rząd czarnych i białych klawiszy. Styles uśmiechnął się pod nosem, kiedy pierwszy raz od tak dawna mógł poczuć ich zimno pod opuszkami. Nie chciał grać Mozarta, Wagnera, ani nawet mistrza Beethovena. To był jego Louis, który zasługiwał na coś innego, coś co się może już nigdy nie powtórzyć, albo coś co będzie grane tylko dla szatyna. To wszystko. Dla kogoś tak oryginalnego jak szatyn musiało rozbrzmieć coś równie unikatowego. 

Spojrzał jeszcze raz na Tomlinsona, który siedział przy stoliku w pierwszym rzędzie i przyglądał się poczynaniom muzyka. Uśmiechnęli się do siebie i jedyne co chciał zrobić w tamtej chwili Louis to poderwać się z miejsca i słodko dotknąć tych malinowych warg swoimi własnymi. Jednak powstrzymał to pragnienie, wiedząc, że tak samo mocno jak tego potrzebował tego co miał zaraz zrobić Harry. 

Pierwsze dźwięki opuściły czarny majestatyczny instrument. Tomlinson poprawił się na swoim miejscu i oparł brodę na dłoni. Uwielbiał kiedy młodszy grał, ale to było zupełnie nowe. Znajome melodie, które od tygodni towarzyszyły im wieczorami zastąpiły zupełnie nowe. 

Harry siedział i naciskał po kolei odpowiednie klawisze. Melodia, która opuszczała majestatyczny instrument wypełniała ciszę wokół nich. Jedyne co teraz widział Louis to długie palce sunące z gracją po białych i czarnych płytkach, które odbijały delikatne żółte światło, lamp zawieszonych tuż nad nimi. 

To wszystko było delikatne. To wszystko było ich. To byli oni. I sam Michał Anioł nie pogardziłby uwiecznieniem tej sceny na jednym z obrazów. Ruchy pełne gracji, melodie wypełnione słodyczą i wielkimi namiętnościami, ich spojrzenia kierowane do siebie pod osłoną nikłej ciemności, jakby byli zbyt nieśmiali i słabi by skrzyżować te dwa kolory ze sobą. 

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz