13. Seattle

242 26 1
                                    

Marzec w Seattle oznaczał tylko jedno - dużo deszczu. Sam fakt bycia w najbardziej deszczowym stanie w kraju, przypominał Louisowi o tych dawno minionych latach w wypełnionej deszczem i wilgocią Anglii.

Gorzej cała pogoda odbiła się na Stylesie, którego loki puszyły się przy każdym załamaniu późno zimowej atmosfery. Louis śmiał się z niego, porównując go do jakiegoś puchatego psa, których pełno było w tych snobistycznych rodzinach.

W całej deszczowej przygodzie znalazł się też Hotel "Imperial". Kolejne lokum, które mieli zajmować, przez właśnie rozpoczynający się tydzień. Była to niewielka, bo zaledwie pięcio-piętrowa kamienica, z okami, które wychodziły na ruchliwą ulicę.

Ich pokój znajdował się na drugim piętrze. Był dość mały, jednak zupełnie wystarczający. Zapach wywoskowanych, dębowych desek składających się na podłogę wypełniał pokój, mieszając się z zapachem mydlin uciekającym z niewielkiej łazienki, której drzwi były uchylone.

Louis bezwładnie opadł na łóżko, zostawiając daleko za sobą Harry'ego i bagaże. Wtulił beztrosko głowę w miękką poduszkę, zamykając od razu oczy. Objął ją ramionami, czując się jak mały chłopiec, który wtula się w ciało matki, po męczącym dniu zabawy.

Styles ułożył walizki, niedaleko ściany i ściągnął buty i płaszcz, który odwiesił na oparcie starego fotela, który stał przy oknie. Z czułością spojrzał na szatyna i powoli podszedł do niego. Jego palce powędrowały do zawiązanych butów, których sznurówki zaraz znalazły się w jego dłoniach. Rozwiązał je i powoli zsunął ze stóp mężczyzny.

Śpiący już Louis nie zwracał uwagi na to, że Harry stał teraz nad nim i z największą delikatnością zsuwał z jego ramion płaszcz. Kiedy muzyk uporał się i z tym, zostawił chłopaka w jego luźnych spodniach i ciepłym sweterku. Okrył jego ciało kołdrą a na czole złożył słodki pocałunek. Ostatni raz przeczesał karmelową grzywkę i odszedł od jednego z łóżek.

Ze swojej walizki wyciągnął świeżą bieliznę i swój ulubiony zestaw do spania. Nieco powłóczając nogami, udał się do łazienki w której zaraz zablokował drzwi. Odkręcił ciepłą wodę, by samo pomieszczenie się ogrzało i powolnymi ruchami zaczął ściągać ze swojego zmęczonego ciała ubrania.

Brązowe spodnie opadły bezwładnie przy jego kostkach, czerwona kamizelka zrównała się z ich losem, lądując zaraz obok nich na zimnych kafelkach. Guziki, kremowej koszuli w kratę odpinał dość wolno. Wpatrywał się w lustro, obserwując jak materiał co raz odsłania coraz większą część jego skóry.

Kompletnie nagi wszedł pod ciepły natrysk. Jego mięśnie powoli się rozluźniały a loki mokre opadały na jego twarz. Nie wyglądały jak te morskie fale, które zawsze zdobiły jego skronie, a splątane wodorosty. Nie zwracał jednak na to uwagi, koncentrując się na swoim umyśle. Dokładnie mył wszystkie zakamarki swojego ciała.

Myśli wirowały wokół cudownego mężczyzny, który spał za ścianą, sprawiając, że niektóre fragmenty jego ciała budziły się, przyprawiając go o rozległe rumieńce. Harry w prawdzie zawsze akceptował swój wygląd, lubił swoje długie, nieco kobiece nogi, delikatne biodra i kasztanowe loki. Lubił siebie. Nagość też nie była dla niego czymś złym, bo sam w upalne lata w Luizjanie wybierał czasem sen bez ubrań, intymność jednak była czymś innym.

Intymność, same stosunki i nikłe dotyki z druga osobą były dla Harry'ego jak największa świętość. Nie chciał tracić tak ważnych momentów dla ludzi, którzy pragnęli jego ciała a nie ciała i duszy. Pragnął znaleźć kogoś kto najpierw zapragnie poznać jego myśli, czyny i słowa a dopiero później krzywizny ciała.

I teraz miał Louisa.

Nie lubił nigdy nazywać się ckliwym, bądź przesadnie romantycznym jak mówiła jego siostra, ale Louis... Louis był kimś kogo Harry odnalazł w idealnym momencie swojego życia. Tak jak mówił Marcusowi, Tomlinson był po prostu idealny. Wyglądał jak syn Afrodyty, i zawsze znajdował żarty i anegdotki, które sprawiały, że w rumianych od zimna policzkach muzyka pojawiały się dołeczki.

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz