11. San Francisco

236 26 13
                                    

Ponownie powitali Kalifornie. Tym razem jednak byli już skąpanymi w blasku nocy kochankami, a nie płomykami uciekającymi od siebie. Napełnieni optymizmem przejeżdżali luźniejsze ulice miasta, będące kompletnym przeciwieństwem tego co zostawili w Nevadzie.

Ostatnie tramwaje poruszały się między samochodami, ich dzwoneczki rozbrzmiewały co chwila, torując sobie drogę. Sznury zaparkowanych samochodów oddzielały chodnik od jezdni, a mężczyźni w kapeluszach co raz się gdzieś śpieszyli, choć na zegarze była już prawie ósma wieczorem.

Stratford Hotel przywitał ich z otwartymi ramionami. Harry wysiadł jako pierwszy i spojrzał w górę. Jego wzrok podążał za ulicą, która ciągnęła się i ciągnęła, aż po horyzont. Przyglądał się kolorowym samochodom, autobusowi, który przejechał na samym szczycie i tramwajowi z numerem 501, w kolorze zielonym, który właśnie go minął.

Louis stanął przy jego boku i pogładził lekko jego bok, skryty pod materiałem płaszcza, by zwrócić uwagę chłopaka. - Chodźmy już, grajku. - Powiedział miękko, zsuwając swoją dłoń na tą bruneta, by ścisnąć ją nikło.

- Zatem prowadź, mi. - Harry obrócił się w jego stronę i przesunął dłonią przez karmelowe włosy. - Musimy się pospieszyć. - Wymruczał mijając go.

Ich pokój byłe pełen drewna i bieli. Odsłonięte okna, ukazywały kamieniczki, rosnące wokół. Gdzieś na północ od nich, był most Golden Gate, a ponad półgodziny drogi na południe znajdował się uroczy park, który mieli okazję już minąć tego dnia.

- Tęskniłem, za tobą. - Powiedział zwiewnie Louis, otaczając ramionami talię młodszego chłopaka.

- Cały czas byłem blisko.

- Blisko, a nie obok. To wielka różnica. - Jego usta dotknęły skroni Harry'ego.

- Nie spodziewałem się, że będziesz takim romantykiem, mi.

- Tak wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz, Harry.

~*~

Poniedziałek, był miłym dniem. Harry chodził podekscytowany od samego rana, niemogąc nawet powstrzymać uśmiechu na swojej twarzy. Dziś miał zagrać w miejscu wyjątkowym. Gdzieś gdzie nie mógł zagrać byle kto. Gdzieś gdzie mógł rozwinąć skrzydła, właśnie tam mógł zadebiutować w tej części kraju i zjednać sobie ludzi.

Kiedy dotarli na miejsce, znaleźli się przed gmachem Golden Gate Theatre. Wielki ceglany budynek, z wieloma zdobieniami kontrastował z okolicą. Wielkie szyldy, oświetlały ulicę wzdłuż budynku. Na wielkim neonie widać było jedno nazwisko - Styles. To było to. Tłumy ludzi wchodziły do teatru. Wszyscy w drogich garniturach i zachwycających sukienkach w delikatnych kolorach.

To było marzenie. Wszyscy bogaci biznesmeni i ich żony, dzieciaki z dobrych domów i elita miasta. Wszyscy byli tu z powodu Harry'ego. Louis wpatrywał się w zachwyconą twarz chłopaka, czując nieodpartą dumę. Nie wiedział czy kocha tego chłopaka, nie wiedział wiele. W jego głowie cały czas był mętlik, cały czas siedział po nocach, paląc przy otwartym oknie i zastanawiał się co się dzieje? Gdzie to zmierza? Czy dobrze robił?

I wtedy spoglądał na śpiącego chłopaka, który z błogim uśmiechem leżał zakopany w miękkiej pościeli.

Tomlinson nie mógł nawet opisać tego dziwnego uczucia, głęboko w sercu, które powodowało, że wszystko traciło znaczenie gdy widział go właśnie tam. W tym łóżku. Z tym uśmiechem. Z tym wszystkim co składa się na Harry'ego.

Kiedy ramię w ramie wchodzili do budynku, Louis zdecydowanie był dumny.

- Nie denerwuj się, słodki. - Szepnął szatyn, kiedy w końcu znaleźli się za sceną. Nie było tu nikogo, więc mężczyzna pozwolił sobie dotknąć jego zaróżowionego policzka. Jego kciuk delikatnie pocierał szczękę chłopaka. Usta muskały skórę na czole, policzkach i nosie, zatrzymując się na dłuższą chwilę w tym jednym miejscu. Złączone ze sobą wargi poruszały się powoli. Było to słodkie i pełne uczuć. Całe wsparcie, niebieskooki starał się przelać właśnie tym jednym pocałunkiem. - Jestem zciebie niezwykle dumny.

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz