24. Boston

95 13 0
                                    

Maj chociaż dopiero się zaczął już zaraz miał się skończyć. Oddalony o dwieście piętnaście mil od Nowego Jorku Boston był piękny jeśli chodziło o późną wiosnę. Wysokie budynki skąpane w blasku słońca. Rzeka Charles pełna była odbitego w niej, błękitnego nieba. Choć ulice były pełne ludzi, wszystko zdawało się być idealnie wywarzone. Drzewa które porastały całe przedmieścia zaniknęły w centrum miasta, pojawiając się jedynie sporadycznie nad brzegiem rzeki i w parkach, których również Louis nie zliczył zbyt wielu. Bo chociaż sam pochodził z wielkiego miasta i obecnie w jednym z takich mieszkał, czy to w Londynie czy to w Nowym Orleanie drzewa i inne krzewy można było spotkać wszędzie. Uwielbiał to i właśnie za to uwielbiał wakacyjne wycieczki do dziadków mieszkających na wsi czy do ciotki do Darrow gdy byli już w Stanach. 

Ku szczęściu Louisa mieli zatrzymać się w jednym z hotelików w urokliwej dzielnicy Beacon Hill do której terenu należały również dwa parki, pełne drzew i idealnie skoszonej trawy. Jadąc Beacon St Louis z uśmiechem przypatrywał się jak dzieci biegają i bawią się wśród trawy, jak nastolatkowie grają w baseball. Kobiety przechadzały się alejkami pchając niekiedy wózki a mężczyźni siedzieli na ławkach czy przy szachowych stolikach i czytali gazety, dyskutowali lub grali. Właśnie za to Louis uwielbiał piękno natury. To była ucieczka od wciąż mijającego życia. W tych koronach drzew ukryty był czas i spokój. Tutaj każdy zwalniał i chociaż na chwilę zapominał o tym co czekało ich w domu lub pracy. 

Skręcił w ostatnią ulicę i zatrzymał się przed jednym z wielu budynków z czerwonej cegły. Ulice nie były szerokie, w odróżnieniu od ulic które mijali ta była również niezwykle spokojna. Budynek hotelu nie był duży. Cegły kontrastowały z murowanymi elementami pomalowanymi na beż. Nie był też wysoki licząc jedynie cztery piętra. Było cicho i spokojnie, bo hotel nie przyjmował zbyt wielu gości i nie cieszył się wielką popularnością, ale był wystarczający skoro w końcu mieli czas by odpocząć. Harry w Bostonie grał dwa razy, co pozostawiało ich z pięcioma wolnymi dniami, które w pełni mogli spędzić na odpoczynku. Louis w swojej głowie już układał sposób jak uciec za miasto na jedną w łąk, które z Harrym widzieli po drodze. Chciał znów zatańczyć z nim w ramionach do wymyślanej na szybko melodii i cieszyć się głośnym śmiechem Stylesa, roznoszącym się po okolicy. 

Ich pokój znajdował się na samej górze co po ponad trzy godzinnej podróży zostawiało ich z pokonaniem jeszcze kilkudziesięciu schodów.  Każdy z nich chwycił za swój bagaż i skierowali się w odpowiednie miejsce. Pokój nie wiele różnił się od tych poprzednich. Kolory były przyjemnie jasne, łóżka choć niepozorne były miękkie i wygodne, jednak serce Harry'ego skradł duży fotel, który stał na wysuniętym nieco do przodu i zaokrąglonym kawałku pokoju. Po odłożeniu walizek obaj opadli na jedno z łóżek. 

- Lou? - Harry mruknął cicho w ramię szatyna. Louis pogłaskał go po włosach i zanurzył w nich swój nos. - Wiem, że nie lubisz takich miejsc, ale może moglibyśmy pojechać do Isabella Stewart Gardner Museum? 

- Oczywiście, że możemy. A później zabiorę Cię gdzieś za miasto. Co ty na to? 

- Nie chciałbyś zostać? W Cleveland mieliśmy jechać nad jezioro. 

- Chciałem pojechać na jakąś łąkę, uciec od miasta. 

Harry uniósł się nad starszym i pochylił w końcu, zwisając jedynie milimetry nad jego wargami. - A co jeśli powiem, że dziesięć minut drogi stąd jest ogród różany, który o tej porze roku jest pełen kwiatów i słodkiego zapachu? Moglibyśmy tam pojechać kiedy nikogo już tam nie będzie. - Louis złapał Harry'ego za ramiona i przyciągnął go do siebie. Ich usta zderzyły się ze sobą a ślina mieszała się. 

- Skąd ten dar przekonywania? Coraz mocniej mnie zaskakujesz. - sapnął Louis z uśmiechem. 

- Skąd ten atak? - Harry zaśmiał się i potargał grzywkę Tomlinsona. 

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz