1. Nowy Orlean

369 46 29
                                    

Klub był zatłoczony. Dym z papierosów i cygar unosił się powoli tworząc szarobiałe chmury. Żółte światło odbijało się od metalowych osłon lamp wiszących przy suficie. Nieco cieplejsze światło oświetlało blaty przykryte bordowymi obrusami. Drewniana scena na którą padały figlarne czerwone światełka była na razie pusta. Najpopularniejszy klub jazzowy w całym Nowym Orleanie czekał na jego przyjazd. Minęło jeszcze trochę czasu zanim on i jego przyjaciel zjawili się przy barze.

- Dwa razy szkocka. - Powiedział z lekka przychudy mulat - Na koszt gwiazdy wieczoru. - Barman jedynie skinął i postawił przed nimi dwie szklanki ze złocistym alkoholem. Obaj stuknęli się szklankami i młodszy wypił wszystko jednym ruchem, posyłając uśmiech każdemu kogo spotkał gdy kierował się na scenę.

Rozmowy ucichły, brzdęk szklanek z różnego rodzaju trunkami ustał. Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu był on, który przewiesił właśnie swój ukochany instrument przez swoją szyję. Jego długie palce oplotły tubę a grzesznie zaczerwienione usta zetknęły się z ustnikiem.

To było to.
To było jego życie.
To była jego miłość.

Pierwsze dźwięki "A Night in Tunisia" rozbrzmiały w barze. Młody saksofonista w skupieniu naciskał odpowiednie klawisze wydobywając czyste dźwięki z instrumentu. Melodie zmieniały się płynnie, tworząc razem spójną kompozycje. Włosy przyklejały się do jego czoła, a garnitur wydawał się ciaśniejszy w ramionach. A przecież kilka godzin temu w jego domu pasował nad wyraz idealnie. Jego buty, odbijające czerwone światełka nagle stały się jakby mniejsze. I nagle...

Koniec.

Kończy swoją grę a ludzie wstają i klaszczą. Zachwyt wymalowany jest na ich twarzach kiedy zaledwie dwudziestoletni chłopak kłania się delikatnie i zdejmując pasek z szyi schodzi ze sceny. Jest godzina dziesiąta wieczorem co oznacza, że grał dla tych wszystkich ludzi dwie godziny, wraz z wliczeniem lekkiego spóźnienia.

-Dobra robota. Kolejną kolejkę prosimy! - mulat akcentuje dosadnie ostatnie zdanie. Barman ponownie tego wieczoru stawia przed nimi szklanki z alkoholem. Tym razem sączą powoli, napawając się chwilami gdy ich przełyki drażnione są przez cierpki smak whisky.

- Wyjeżdżam. - Oznajmił spokojnie chłopak obracając w dłoniach szklankę.

- Co masz na myśli?

- Ktoś słyszał jak gram, kontaktowali się ze mną. Przedstawili mi ofertę. Zgodziłem się i tak właśnie wyjeżdżam.

- Jaka oferta? - mulat dopił drinka patrząc w oczy przyjaciela.

- Turnée po Stanach Zjednoczonych. Największe kluby jazzowe tego kraju. Nowy Jork, Chicago, San Francisco, Los Angeles - każde ważne miasto. - Mówił z ekscytacją wyliczając na swoich długich palcach, kiedy drugą ręką wyjmował z kieszeni kilka banknotów i płacił za wcześniej spożyty alkohol. - To może być przełom.

- Ty już jesteś znany. Cała Luizjana Cię zna, ponad pół tego kraju słyszało jak grasz. Czy jest ktoś, kto Cię nie zna?

- Druga połowa kraju? Europa? Wyobraź to sobie ja i wielkie sale w Paryżu czy Rzymie. Wszystko zaaranżowane, dopracowane w każdym calu. Tylko ja, saksofon i orkiestra.

- Kiedy? - Westchnął zrezygnowany, wiedząc, że nie uda mu się powstrzymać tego młodego napaleńca.

- Mam jeszcze miesiąc. Ruszam w trasę wraz z nowym rokiem. Zaczynam od tego miasta a potem sam nie wiem. Muszę jedynie znaleźć kierowcę. - Po chwili namysłu dodał - I samochód. Znasz kogoś?

- Mogę popytać. Wiem, że mój znajomy, ten Irlandczyk ma przyjaciela, który szuka pracy. Pilnie i dobrze płatnej. Może się skusi. Zapytam, jak się uda odeślę go do Ciebie.

- Cudownie! Mam jednak nadzieję, że nie jest w wieku twojego towarzysza. Bądź co bądź będzie to kawał czasu i nie jestem przekonany do ciągłego towarzystwa kogoś po trzydziestce.

- Możesz spać spokojnie, mój drogi. - Posłali sobie małe uśmiechy i pożegnali stojąc na rozdrożu w jednej z dzielnic Nowego Orleanu.

Rześkie powietrze grudniowej nocy muskało delikatnie jego policzki, będące już i tak rumiane od ilości alkoholu w jego krwiobiegu. Żółte światło ulicznych lamp oświetlało drogę do domu. Wśród ciszy panującej wokół był w stanie jedynie usłyszeć stukot małego obcasa swoich butów i dźwięki poruszających się w oddali aut. Było tak jak lubił. Cicho i spokojnie. Pod nosem nucił "Try A Little Tenderness" Franka Sinatry, wspominając jak jeszcze kilka miesięcy temu, zaledwie w sierpniu wraz z rodzicami pojechał odwiedzić swoją siostrę, która z mężem i córką mieszkali aż w Alexandrii. Z perspektywy czasu czterogodzinna podróż była niczym z tym jaka podróż czeka go w najbliższych tygodniach.

Dotarł do swojego mieszkania bez większych komplikacji. Jego czarny płaszcz - prezent od rodziców na zeszłoroczne święta - zawisł przy drzwiach. Los okrycia podzielił też szalik z kaszmiru w mlecznym odcieniu. Nie przejmując się resztą poszedł do salonu. Futerał z instrumentem spoczął na swoim stałym miejscu, chłopak zaś udał się do stojącego w rogu pomieszczenia gramofonu. Melodia rozniosła się po cichym mieszkaniu spowitym w półmroku, otoczyła lekko bruneta wywołując uśmiech na jego twarzy.

Jego wąskie biodra odziane jeszcze w czarne garniturowe spodnie kołysały się do rytmu, kiedy on sam poruszał się z gracją, lawirując między stojącymi w salonie meblami. Zatrzymał się jeszcze przy karafce, z której wylał do kryształowej szklanki trochę rumu. Wypił wszystko na raz, odstawiając naczynie na tackę z małym westchnieniem. Dotarł do swojej sypialni, prawie przewracając się o zagięty róg dywanu. A przynajmniej tak to sobie tłumaczył, nie będąc zachwycony opcją bycia pijanym, nawet w najmniejszym stopniu. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Wszystko wyglądało jak kilka godzin temu. Nienagannie zaścielone łóżko, duża hebanowa szafa, kryjąca w sobie wiele garniturów w różnych kolorach i o różnych teksturach. Spojrzał na duże okno i delikatnie uchylił je pozwalając by chłodne powietrze wpadło do środka. Podobno w pomieszczeniu ze świeżym powietrzem lepiej się śpi, a dziś sen był mu niezwykle potrzebny.

Z potrzebnymi rzeczami w dłoniach udał się do łazienki. Po kolei pozbywał się ubrań, odwieszając je starannie na wieszak. Będąc już kompletnie nagim wszedł pod strumień wody, odkręcony chwilę wcześniej, by woda mogła się ogrzać. W momencie gdy jego alabastrowa skóra zetknęła się z wodą, przez jego ciało przeszedł przyjemny dreszcz. Uważnie czyścił swoje szczupłe ciało, nie przejmując się czasem który spędził pod natryskiem.

Wrócił do sypialni, w której rześkie powietrze objęło dominację. Odwiesił do szafy garnitur, zamknął okno i przysłonił firanki. Ponownie znalazł się w salonie, uważając tym razem na dywan. Wyłączył gramofon, który i tak wypuszczał z siebie ostatnie melodie.

Kiedy tylko jego głowa zetknęła się z poduszką, jego powieki stały się cięższe. Ziewnął przeciągle kładąc się na boku. Przykryty białym materiałem przyglądał się świecącemu na niebie księżycowi. Nie wiedział nawet kiedy zasnął, dryfując gdzieś w odmętach swojego umysłu, śniąc o swoim idealnym małym świecie.

Harry Styles zdecydowanie był marzycielem.

Jazz | Larry Stylinson ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz