Przez całą drogę dwójka zamknięta w samochodzie obserwowała uważnie pola, miasta i miasteczka. To wszystko było tak piękne i szybko ulotne, że obaj pragnęli zwolnić, zatrzymać się pośród niczego i odpłynąć na moment. I tak też zrobili.
Jadąc Route 36 dotarli do miasteczka Hannibal, znajdującego się tuż nad rzeką Missisipi. Ciche miasteczko nad rzeką, emanowało spokojem i czymś czego przyglądający się okolicy Harry nie umiał nazwać. było tutaj tak rodzinnie. Hannibal mimo dziwacznej nazwy, było tym rodzajem miasta gdzie chcesz zamieszkać na starość i doczekać śmierci ciesząc się domem z ogrodem, psem między nogami i popijasz herbatę z ceramicznych kubków zrobionych w klubie seniora, siedząc na rozpadających się meblach ogrodowych. Właśnie tak Harry widział Hannibal.
Na końcu miasta był most. Przekraczał rzekę razem ze stanową granicą. Tuż przed nimi rozciągał się stan Illinois i jego wielkie łączki. Jednak zanim mogli skosztować smaku nowego miejsca musieli pokonać żelazną konstrukcje. Hudson zatrzymał się przed drewnianą belką, która służyła za szlaban. Louis chwycił korbę i pokręcił ją kilka razy, sprawiając że szyba opuściła się. Ze schowka wygrzebał kilka dolarów szykując się na podejście mężczyzny, który właśnie starał się wyswobodzić z fotela w którym siedział. Harry zamiast na tym zatrzymał się na niewielkiej czerwonej tabliczce, przymocowanej startym gwoździem do słupka wtopionego w trawę.
- Most Marka Twaina. - mruknął pod nosem, Louis ruszył nie zamykając okna, pozwalając by ciepłe powietrze wypełniło samochód. Kwiecień w tej części kraju był niezwykle ciepły, Tomlinson nadal potrafił zachwycać się tym jak różna była pogoda w Stanach. Czwarty miesiąc roku w Anglii zazwyczaj należał jeszcze do tych chłodniejszych, pozwalając by ocieplenie przyszło dopiero wraz z majem. Było pełno deszczu i szarych chmur, które kontrastowały z rozkwitającymi i budzącymi się po zimowym śnie drzewami.
- Co?
- Most Marka Twaina. Ciekawe.
Louis spojrzał na niego w lusterku. - Dlaczego uważasz to za ciekawe?
- Nazwali jego imieniem most, to duże osiągnięcie. - przyznał - Chciałbym żeby ktoś nazwał coś kiedyś moim imieniem. Wyobraź to sobie, szkoła muzyczna imienia Harry'ego Stylesa. Każdy będzie mówił, że chodził do szkoły, która za patrona obrała jakiegoś saksofonistę z Nowego Orleanu. To coś ciekawego. Ale wiem, że to się nie stanie...
- Skąd ta pewność, kochany? Może właśnie w Nowym Orleanie będzie szkoła lub ulica twojego imienia?
- Kto chciałby nazwać cokolwiek po geju, Lou?
Louis pokręcił głową i wygiął rękę do tyłu by dotknąć kolana Stylesa. Harry niepewnie złapał za nadgarstek szatyna i potarł go kciukiem. - Szczerze? Ja bym nazwał i nie tylko w Nowym Orleanie ale i w Waszyngtonie i Paryżu i Rzymie i w Londynie. W każdym miejscu na świecie, by każdy mógł chociaż poczuć twoją obecność.
- Zatrzymaj się. - zażądał Harry - Proszę...
Louis zaśmiał się i zabrał dłoń. - Dopiero za Jacksonville, to godzinka drogi a ja nie chcę znów zbyt długo jechać gdy zacznie się ściemniać. To nie ma dobrego wpływu na mój wzrok.
Droga do Jacksonville minęła im przyjemnie. Droga międzystanowa 72 prowadziła ich wzdłuż pól i łąk powoli obrastających w kwiaty. Muzyka grała i otaczała ich swoją delikatną melodią. Noga Harry'ego podrygiwała gdy w radiu rozbrzmiał stary utwór The Andrews Sisters. Louis przekręcił odpowiednie pokrętło i muzyka rozbrzmiała jeszcze głośniej na co Harry nieznacznie się uśmiechnął.
- He was a famous trumpet man from out Chicago way. - zanucił Styles, zaczynając wystukiwać rytm na swoim kolanie. - He had a boogie style that no one else could play. - Louis dołączył się do niego i znów ucichł wsłuchując się w głos Harry'ego.
CZYTASZ
Jazz | Larry Stylinson ✔
FanfictionJazz jest najskuteczniejszą bronią w walce z rasizmem. Dobra gra na trąbce czyni ludzi ślepymi na kolor skóry grającego. ~ Louis Armstrong Ich rasizm nie dotyczył, bo byli biali. Dopadła ich homofobia, bo miłość dwóch mężczyzn do siebie była zakazan...