Rozdział 4

437 49 0
                                    

Oliwia

Odpycham od siebie Roberta i odwracam się, chcąc jak najszybciej wyjść. Niespodziewanie facet łapie mnie za łokieć i mocno do siebie przyciąga.
-Nie chciałaś? - Patrzy na mnie szczerze zaskoczony.
-A wyglądam jakbym chciała? - Strącam z siebie jego dłoń. – Dziękuję za kolację, ale tak nie będziesz ze mną grał. – Wciskam mu bukiet w rękę i wybiegam z knajpy.
Kutas pieprzony, co on myślał, że na dziwkę trafił. Raz, jeden raz człowiek głupotę po pijaku zrobi i później wlecze się to za nim do końca życia.
-Ola zaczekaj! – woła za mną i łapie mnie za rękę.
-Nie jestem Ola!
-Oliwia, przepraszam.
-Wiesz gdzie mam twoje przepraszam?
-Sorry, myślałem…
-Co myślałem? Co kurwa myślałem! – krzyczę i cofam się o krok, kiedy do mnie podchodzi. – Co ty sobie wyobrażasz co? Że kim ja jestem?
-Przestań laska nie o to mi chodziło! – W końcu zaczyna mówić jak prawdziwy Robert. – Myślałem, że te twoje fochy, to taki rodzaj…
-Czego? - wtrącam się.
-Nie wiem, podrywu.
-Co? - Patrzę na niego ze zmarszczonymi brwiami i chyba śnię. – Co ty gadasz? Że nie daję się w pracy macać i mówię ci prosto w twarz, że jesteś skończonym fiutem, to ty to odbierasz jako końskie zaloty? - Rozkładam bezsilnie ręce.
-Oj od razu końskie – śmieje się, a mnie zaraz rozerwie. – Daleko ci do klaczy wystawowej.
-A tobie do ogiera rozpłodowego.
-Nie gadaj, że było ci źle. – Krzywi usta w tryumfalnym uśmiechu, jakbyśmy co najmniej dziesięć rund zaliczyli, a nie jedną, i to bez fajerwerków.
-Nie pamiętam – warczę i podchodzę do swojego samochodu.
-Nie żartuj
-Nie żartuję, jedyne, co pamiętam, to jak sobie z gumką nie radziłeś i gdyby nie ja, to i tego byś nie skończył, nie mówiąc już o innych zakończeniach
-Wiesz co? - Patrzy na mnie tym razem wściekły. – Wal się!
-O widzisz – szczerzę się w udawanym uśmiechu – i taki mam zamiar.
-Ten twój Nowicki wróci do aresztu! – woła, kiedy jestem już w samochodzie.
No nie, nie będzie mnie brał szantażem. Otwieram drzwi i spoglądam mu w oczy, starając się wyglądać jak najbardziej łagodnie.
-Na jakiej podstawie? - pytam słodko.
-Coś się znajdzie.
Przez głowę przelatuje mi milion myśli naraz, nie dam się wrobić, bo do końca swoich dni będzie mnie w ten sposób traktował. Grzecznie wysiadam z auta i zamykam centralny. Bez słowa biorę faceta pod rękę i powoli odwracamy się w stronę restauracji. Niech póki co myśli, że wygrał, na zemstę przyjdzie czas, a nic tak nie smakuje jak zemsta wkurwionej kobiety.
Siadamy przy niedużym, okrągłym stoliku i milczymy oboje. Ja nie mam zamiaru się odzywać.
W końcu po chwili w naszych rękach lądują karty i zamawiam sobie polędwiczkę z dorsza.
-Nic nie powiesz? – Roberty nagle się odzywa.
-Nie mam zamiaru. – Opieram łokieć o stolik i wbijam w niego wzrok. – Miałam z tobą pójść na kolację i jestem, o rozmowie nie wspominałeś.
-Ostro pogrywasz panienko – burczy niezadowolony i spogląda na mnie jak morderca .
-To się wody napij.
-Chcesz ze mną wojny?
-Z tobą to ja aktualnie nie chcę niczego, bo się brzydzę.
-Posłuchaj laska – opiera się o stolik i ścisza głos – nie będę tolerował twoich fochów ani w kancelarii, ani prywatnie. Nie polecę drugi raz na twój tyłek i nie sądzę, że Piotr to zrobi, więc pilnuj się, żebyś z hukiem nie wyleciała.
-Straszysz mnie Piotrem? – Marszczę brwi.
-To taki sam pies na baby jak inni, tylko zgrywa dżentelmena. – Jego słowa mnie bawią, a jeszcze bardziej fakt, że mam włączony dyktafon w torebce.
-Kawaler jest, wolno mu – odzywam się i unoszę filiżankę z kawą do ust.
-Dupa nie facet. Myśli, że jak ma kancelarię, to pozjadał wszystkie rozumy.
-Nie znam się, ale wy chyba macie lepszy kontakt – urywam temat i zaczynam jeść. – To po co chciałeś się ze mną spotkać, skoro nie lecisz na mój tyłek?
-Mam interes.
-Eee – krzywię lekko usta - nie nazwałabym tego, co tam masz interesem, a raczej mało znaczącym korniszonkiem.
Widzę jak facet z wściekłością zamyka oczy i po chwili opiera łokcie o dzielący nas stolik.
-Weź za mnie sprawy po Marku.
Chwilę patrzę mu w oczy po czym prycham śmiechem na pół knajpy. Facet patrzy na mnie jak na wariatkę i w zasadzie goście w restauracji również, a ja biorę się znów za jedzenie.
-Kolego sympatyczny, choć sympatyczny nijak do ciebie nie pasuje, ale to, co chciałabym powiedzieć na twój temat zachowam dla siebie, nie wiem czy kojarzysz, ale mam już wyznaczone sprawy po Marku i mam ich sporo.
-Przestań, to jakieś rozwodziki i sąsiedzkie kłótnie.
-Nie poradzisz sobie? – drwię z jego powagi.
-To nudne i mało rozwojowe.
-No tak, bo ty możesz brać tylko wielkie sprawy, gdzie toczy się walka o miliony, a nie o czyjeś dobre imię czy miłość, blee! – Trzęsę się jak od dreszczu. – To w ogóle nie wchodzi w grę. Oczywiście, że wezmę za ciebie jego sprawy, no jak mogłabym ci odmówić?
-Naprawdę?
-Nie! – krzyczę. – Skąd ten pomysł? Co ja jestem twoim parobkiem? Mam swoją robotę i nie będę za ciebie tyrać. Zniż się raz do poziomu prawdziwego papugi i rób to, co do ciebie należy, a nie grzebiesz w sprawach jak kura w gnoju.
-No weź się zlituj. – Robi smutne oczy jak spaniel.
-Co jęczysz jak dziwka przy pierwszym analu – krzywię usta i marszczę z obrzydzeniem brwi - weź się w garść chłopie, bo zacznę się serio zastanawiać nad twoją płcią.
-A ty co nagle taka męska?
-Bo życie kopie mnie w dupę odkąd pamiętam, nauczyłam się być silna, bo mi nikt nie podstawiał niczego pod nos i jak sama się o siebie nie zatroszczyłam, to nikt tego nie zrobił! – krzyczę ze łzami w oczach wspominając dzieciństwo.
-Chcesz pogadać?- pyta tym razem dość poważnie.
-Nie. Dziękuję za kolację, ale musze już iść, mam dużo pracy w przeciwieństwie do niektórych – sięgam portfel, ale Robert wstaje i odpycha moją rękę.
-Zaprosiłem cię, zapłacę – mówi jakby mnie lubił.
-Nie ma takiej potrzeby. – Kładę pieniądze na stolik i prawie wybiegam.
Tym razem facet mnie nie goni, jednak ja uciekam, uciekam przed sobą, przed przeszłością i wspomnieniami, które mimo lat, nie są łatwe. W drodze do domu zajeżdżam do monopolowego i przewracam oczami na widok sprzedawcy, który zerka na mnie jak na alkoholika i do tego złodzieja. Wybieram kilka butelek wina od słodkich aż po wytrawne i podchodzę do kasy.
-Torebkę podać? – facet pyta z cwanym uśmiechem.
-A wyglądam  jakbym miała rzygać?
-Na butelki. – Wzrokiem wskazuje arsenał flaszek.
-Dziękuję,  doniosę do auta.
Wychodząc ze sklepu odwracam głowę i spoglądam na dwóch żuli gapiących się na moje zakupy.
-Kierowniczka poratuje złotówką? – głos faceta jest tak ochrypnięty, że aż mnie boli.
Z zasady nie daję pieniędzy, czy bezdomnym, czy takim pijaczkom, ale dziś sama mam taką ochotę na picie, że mnie wykręca, to co dopiero oni, uzależnieni. Z głośnym wydechem otwieram drzwi Audinki i układam butelki na tylnym siedzeniu. Po zamknięciu drzwi wkładał dłoń do torebki i wyjmuję z niej stówę. Facet aż blednie na widok banknotu i z jednej strony mnie to bawi, a z drugiej przeraża i jest mi ich serio szkoda.
-Może kupcie sobie coś do jedzenia jeszcze co? – otwieram szerzej oczy.
-Królowo złocista! – Facet chce mnie pocałować w dłoń, ale to chyba za wiele.
-Wypijcie moje zdrowie. – Podaję mu banknot.
-Choćby przez miesiąc aniele z niebios – woła za mną, ale nawet się nie odwracam, unoszę dłoń i wsiadam do auta.
Wjeżdżam na swoje miejsce w podziemnym parkingu i obejmuje ramieniem mój zestaw butelek. Oczywiście zanim zajmę się piciem, musze wygłaskać i nakarmić Kapsla. Tym razem wybór pada na pasztecik z kaczką . Ten kot czasem je lepiej ode mnie.
-Nieźle jak na kogoś ze śmietnika – mówię, kiedy mrucząc szamie swój posiłek i, choć wiem, że tego nie lubi to miziam go za uchem.
Po prysznicu zabieram do salonu teczki z dokumentami i flaszkę słodkiego winka. Owinięta szlafrokiem rozsiadam się wygodnie na kanapie i z laptopem na kolanach staram się pracować. Na pierwszy rzut idzie szanowny Nowicki, bo jego chcę mieć jak najszybciej za sobą. Przepisuję wszystkie dane, które wyciągnęłam od niego w szpitalu i przypominam sobie jego bezczelne teksty. Fajny jest, taki trochę podrywacz, trochę chuligan, ale widać, że ma serce, nie mówiąc już o reszcie jego organów, które, swoją drogą, całkiem dobrze umie zaprezentować nawet na szpitalnym łóżku. Śmieję się sama z siebie i wracam do zeznań świadków, które są, prosto ujmując, lekko naciągane. Na szczęście chłopak nikomu nic nie zrobił i gdyby nie rutynowa kontrola, to nic by się nie wydało, ale jednak do odpowiedzialności będzie pociągnięty. Zaciskam powieki, bo jestem już trochę zmęczona i spoglądam do butelki.
-A tak mi się chciało pić – wzdycham ciężko, widząc, że nawet połowy nie wypiłam.
W czasie, kiedy drukują mi się dokumenty dla Nowickiego, przeglądam jutrzejsze sprawy po Marku. Nie ma tu niczego, nad czym bym się napracowała, zwłaszcza że jutro muszę spotkać się tylko z klientami i omówić punkty strategii. Wychodzi na to, że do kancelarii zajdę dopiero po południu, a mam tam trochę roboty, którą zbyt długo już odkładam. W terminarzu zaznaczam sobie co z kim mam załatwić i układam na zgrabnym stosiku następne teczki. Zanim wstanę z kanapy, dosiada się do mnie Kapsel. Mruczy mi pod nosem i wskakuje na kolana. Z uśmiechem odkładam dokumenty i drapię mojego pieszczocha.
-Idziemy spać? – pytam go i przysuwam do niego twarz. – Chodź smrodzie, bo mama też jest zmęczona. Biorę go na ręce i niosę do łóżka. Kapsel układa się wygodnie przy moich nogach i kręcę głową na samo wspomnienie tego, jak krzyczałam, że nie będzie ze mną spa ł. Teraz sama bez niego zasnąć nie umiem.
Z samego rana jadę do szpitala, chcąc jak najszybciej załatwić sprawę i niecierpliwie czekam na korytarzy na koniec obchodu. W końcu drzwi sali się otwierają i swobodnie wchodzę do środka. No nie bardzo wchodzę, bo zatrzymuję się zaraz po przekroczeniu progu, widząc jak chłopak stoi w samych spodniach.
-Przepraszam – odzywam się i opuszczam wzrok. – Wrócę za chwilę.
-Wejdź! – woła zanim wyjdę. – Już się ubieram
Niepewnie podnoszę wzrok i patrzę jak łapie leżącą na łóżku koszulkę i naciąga na całkiem do rzeczy ciało.
-Ja tylko na chwilę – mówię obojętnie i podchodzę do stolika.
-Szkoda. – Facet robi krok w moją stronę i jak ja, pochyla się nad stolikiem.
-Papiery do podpisu. – Przesuwam kartki i długopis.
-Już myślałem, że pani tak dla mnie. – Unosi kącik ust w zalotnym uśmiechu.
-Zawiodę pana, mam ważniejsze sprawy na głowie, niż klepanie pana po ramieniu, proszę o podpis na końcu.
-Nie powinienem tego najpierw przeczytać?
-Umie pan? – Udaję zdziwienie, na co facet mruży lekko powieki. – Uważa pan, że chce pana oszukać?
-Nie znosi mnie pani, więc wszystkiego się spodziewam.
-To nieprofesjonalne, moja antypatia względem pana jest osobista, a nie służbowa, więc nie będzie mieć wpływu na moją pracę. Przyjaciółmi nie będziemy, już teraz mogę to panu obiecać.
-Z tego to się akurat cieszę – mówi obojętnie, a wzrok ma utkwiony w dokumenty. – Jest ktoś, kto chce się z panią przyjaźnić? – Po tych słowach podnosi na mnie wzrok i kolejny raz muszę przyznać, że jest w nim coś magnetycznego. – Desperat jakiś.
-Niech się pan o mnie nie martwi – burczę. – Podpis.
Facet chwilę patrzy mi w oczy, jakby było mu mnie żal i łapie za długopis. Sama nie wiem, na co czekam, bo nie zabieram dokumentów od razu , zerkam jak odchodzi od stolika i kładzie się na łóżku i dopiero po chwili wkładam papiery do teczki i bez słowa wychodzę na korytarz.
-Co to było? – pytam szeptem sama siebie i próbując się jakoś poskładać, wchodzę do windy.
Po odwiezieniu papierów do sądu, dzwonię do pierwszej na liście kobiety, którą dostałam w spadku. Baba, bo inaczej nie da się o niej mówić, najpierw kilkanaście minut opieprza mnie za to, że przyjechałam zamiast jej szanownego adwokata, a później robi wszystko, żeby nie wygrać sprawy. Ja nie wiem co ci ludzie mają czasem w głowach.
-Przepraszam – wchodzę jej kolejny raz w zdanie, ale dopiero teraz mnie słucha – ja nie mogę działać wbrew prawu. Owszem możemy ominąć niektóre fakty i o nich nie wspominać, jeśli są dla nas niewygodne, ale zapytana wprost nie może pani skłamać, bo to się na pani odbije.
-Czyli nie pomoże mi pani! No wiedziałam, że jak kobieta, to nic nie zrobi!
-Moja płeć nie ma tu nic do rzeczy. – Próbuję się opanować i wyjmuję dokumenty. – Według powoda, pani sąsiada, uszkodziła pani meble ogrodowe, stojące na jego posiadłości.
-Wielkie mi coś, meble, parę ławek…
-Te meble były sprowadzana na zamówienie, a koszt całego zestawu przekroczył dwadzieścia tysięcy złotych. – Kobieta przewraca oczami. – Mogę poznać powód, dla którego pani to zrobiła?
-Czy ktoś mógłby się zając tym, jakie on nam szkody wyrządził?
-Konkretnie? – Przechylam lekko głowę.
-Dopóki go nie było, był spokój i cisza, żadnych obcych ludzi, żadnych hałasów.
Zaskoczona przewracam papiery, ale niczego nie znajduję.
-Co pani ma na myśli?
-Tu od zawsze mieszkali sami normalni i porządni ludzie, a jak on się wprowadził, to się zaczęli zjeżdżać.
-Kto oni?
-No ta jego baba z dziećmi.
-Zaraz. – Potrząsam lekko głową. – Pan Jurecki, kupił dom i ziemię, później sprowadził tu swoją żonę i dzieci, i pani ma o to żal?
-Wie pani jak oni hałasują? Jak te dzieci krzyczą, a poza tym – ścisza głos do szeptu i rozgląda się, jakby bała się mówić – ponoć oni ślubu nie mają, a dzieci nie są jego, tylko jej. – Szeroko otwiera oczy.
-Naprawdę? – Usiłuję się nie śmiać i robię najpoważniejszą minę jaką umiem. – Szczyt bezczelności, naprawdę.
-Mówię pani – baba wciąż szepcze – to bezbożnicy. Ja bym się wcale nie zdziwiła, jakby oni tam jakieś nie wiadomo co robili.
-No tak, po takich ludziach to wszystkiego można się spodziewać, a jak to jacyś homo sapiens? – pytam poważnie i prawie z obrzydzeniem.
-Niech pani nawet tak nie mówi – kobieta się krzywi i robi znak krzyża. – Ja słyszałam, że tym homo coś, to się można zarazić. Myśli pani, że to prawda?
-Myślę, że i tym, i innymi chorobami cywilizacyjnymi, takimi jak wstecznictwo umysłowe, słyszała pani? Straszna choroba, a oni młodzi, to pewnie już to mają, a że nieświadomi i nieodpowiedzialni, to chodzą i roznoszą to po ludziach. – Przestaję panować nad śmiechem i zmieniam szybko temat. – A co do sąsiada, to oczywiście postaram się jakoś tę sprawę ogarnąć. Mam nadzieję, że uda mi się to załatwić polubownie, bez konieczności pozwu.
-Chryste, naprawdę myśli pani, że oni coś mają?
- A nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Pójdę do nich, to się przekonam. Szczepiona jestem, to raczej mnie niczym nie zarażą, ale pani radziłabym na jakiś czas wstrzymać się od wizyt.
-Niech pani na siebie uważa! – No jebnę zaraz śmiechem, gdzie ja trafiłam?
-Do widzenia. – Wychodzę na zewnątrz i idę do sąsiada.
Niestety nikogo nie zastaję i mogę wrócić do miasta. Zanim jednak uda mi się dotrzeć do kancelarii, odbieram telefon od Piotra, który warczy na mnie jak na dzieciaka i każe meldować się na dywaniku. Zajebisty dzień się zapowiada.

Niebezpieczny klient [Zakończona]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz