Prolog

565 44 17
                                    

Ciężkie, letnie powietrze przesiąknięte było smrodem spoconych ciał i ostrym aromatem jasnego piwa. Od złotego trunku kleiła się podłoga, ławy i ubrania biesiadników. Wiejska karczma tętniła życiem z okazji dożynek.

Zmachana kelnerka wpadła na zaplecze, z łoskotem odstawiając tacę na podniszczonym stole, by zaraz ustawić na niej trzy kolejne kufle i miskę słonecznika, popularną w tej części kraju zakąskę.

– Trzy porcje kaszy dla Dużego Dougha i synów! – krzyknęła do kucharki, niższej o głowę, lecz nadrabiającej tuszą kobieciny.

Z izby głównej doszło je donośne wołanie.

– Właśnie, Judith, czekamy na obiad!

– A obiad sam się nie zrobi!

Towarzyszył im głośny wybuch śmiechu.

– Irysku, przekaż im, że kasza będzie gotowa za pół godziny, a jak będzie szybciej, to będzie to miła niespodzianka, dobrze? – Łysiejący oberżysta z czułością dotknął ramienia kelnerki.

– Oczywiście, wujaszku! – Dziewczyna zabrała tacę, przytrzymała stopą ciężkie drzwi i zniknęła w gęstwinie świętujących rolników.

Karczmarz poprawił odwijający się rękaw koszuli i zabrał się za napełnianie kolejnego drewnianego kufla, nie wycierając go nawet po poprzednim koneserze.

– Jebane kaszojady. – Pokręcił głową, wymyślając na niecierpliwych wieśniaków.

– Te "jebane kaszojady" utrzymują nas przy życiu, mrukliwy palancie.

– Ach, Judith, to już nawet ponarzekać staruchowi nie wolno?

Kiedy tak wspólnie utyskiwali na roszczeniowych klientów i siebie nawzajem, w jednej chwili przerwała im kakofonia przeszywających wrzasków. Kuchenny personel zamilkł w przerażeniu. Łysiejący mężczyzna wyjrzał przez szparę w drzwiach, akurat aby zostać świadkiem, jak tęgi wieśniak pada na ziemię, z koszulą zbroczoną krwią. Rozległ się skowyt. Część rolników chowała się pod stołami, inni wciskali plecy w ścianę, jakby liczyli, że uda im się przez nią przeniknąć. Karczma, już wcześniej pękająca w szwach, zapełniła się do granic możliwości, gdy wparowali doń uzbrojeni bandyci.

Zanim oberżysta zdążył się schować, zabójca wrzasnął na swych towarzyszy.

– Przyprowadźcie mi karczmarza! Gospodarzu?! – zakrzyknął i zarechotał. – Kucharki też. Niech przyniosą nam piwa, ino chyżo!

Właściciele gospody zostali brutalnie wepchnięci do kuchni zaraz po demonstracji siły przywódcy gangu. Przegonił on jednego z rolników, zajmując jego miejsce przy stole.

– Ty! – Wskazał na kelnerkę. – Ty przyniesiesz piwo dla mnie. – Posłał jej obleśny grymas. Przez krzywe, czarniawe zęby i źle zabliźniony policzek, ciężko było nazwać tę minę uśmiechem.

Sparaliżowana strachem dziewczyna przemknęła do kuchni.

– Wujaszku, co robić? – wydusiła przez zaciśnięte zęby.

– Rób, co ci każe, Irysku, a może przeżyjemy.

– Ale...

– Słyszałaś, co powiedział! – Judith wcisnęła jej tacę z piwem do rąk.

– Mamy noże, mogę dać je rolnikom! Kiedy już tamci się upiją...

– Do jasnej cholery, Iris! – Kucharka wyraźnie poczerwieniała.

Mimo złości Judith, niepokorna dziewczyna ukryła spory nóż kuchenny pod szmatką, służącą jej do wycierania blatów. Przy wejściu do karczemnej izby zauważyła kulących się synów Dużego Dougha.

– Psst! – Odsłoniła nóż, pokazując go młodym chłopcom. – Weźcie to!

Ci jednak spojrzeli na nią nieprzytomnym od przerażenia wzrokiem, w panice trzęsąc głowami.

– Ile mam czekać na to piwo, do kurwy nędzy?! – Dobiegło z izby.

– Już idę, panie! – Iris w przypływie złości ruszyła zdecydowanym krokiem, prosto do centralnego stołu. Podeszła blisko, ku uciesze herszta rozbójników, postawiła tacę i chwyciła ścierkę z ukrytym pod nią nożem. Zanim zaczęła wycierać lepiący się blat, bandyta jedną ręką złapał kufel, drugą dłonią uderzając w pośladki kelnerki. Pociągnął głęboki łyk złocistego trunku. W kolejnym momencie zaczął się dławić. Kufel wypadł mu z ręki, oczy niemal wyszły mu z orbit, w ustach pojawiła się krew. W jego piersi tkwił nóż kuchenny.

Iris wyszarpnęła niezawodną broń, nim ktokolwiek zdążył otrząsnąć się z szoku. Serce jej łomotało, na twarz wstąpiły czerwone plamy. Ciężko dysząc, rozejrzała się po sali. Uniosła zakrwawione narzędzie zbrodni.

– To był wasz dowódca?! – spytała, czerpiąc odwagę z pokładów wściekłej desperacji. – Wasz żałosny dowódca?!

Widząc ją w takim stanie, zgromadzeni mężczyźni nie rwali się do poskromienia oszalałej kelnerki. Nie wiadomo było, czyje zaskoczenie było większe, wieśniaków, czy bandytów.

Brak reakcji sprawiał, że Iris zaczęła jeszcze bardziej panikować. Jej głos stał się wyższy, bardziej piskliwy.

– Nawet baba byłaby lepszym szefem. Dać się podejść w jakiejś podrzędnej karczmie? – Zaczęła zanosić się obłąkanym śmiechem, gdyż od początku wiedziała, że bandyci jej tego nie odpuszczą. Skoro i tak czekała ją śmierć, dała się ponieść emocjom i całej niewypowiedzianej na głos frustracji. – Wiecie, jak trudno zarządzać gospodą? Kiedy te przybłędy... – Wymownie spojrzała na synów Dużego Dougha. – ...leją się po pijaku, robiąc nam tutaj istny burdel?!

Kilka osób z obu grup społecznych aż uchyliło usta, słysząc z ust młodej dziewczyny tak dobitne określenia.

– Trzeba takim idiotom dać po głowie i wyciągać przez próg! A co z tego macie? Codzienną harówkę! Myślicie, że wasz żałosny szef umiałby poradzić sobie z gniewem kucharki, skoro dał się zabić drobnej kelnerce?! Może ten świat potrzebuje kobiet, kiedy mężczyźni chowają się po kątach! - Splunęła z upodobaniem. – Zabierzcie to ścierwo na zewnątrz. – Kopnęła trupa, wykrwawiającego się na ubłocone klepisko. – Piwo dla wszystkich, którzy się ze mną zgadzają!

Ten moment w końcu musiał nadejść. Iris dyskretnie podparła się o ławę, aby nie upaść. To małe wystąpienie kosztowało ją więcej nerwów, niż cokolwiek innego w jej krótkim życiu. Zakręciło jej się w głowie.

– Słyszeliście szefową, piwo dla wszystkich! – Zawołał jeden z największych bandytów. 

Zwiadowcy: Brud, smród i zwiadowcy trudOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz