Rozdział 11

106 13 11
                                    

Mając godzinę na stawienie się na polowanie, Chase o pierwszym blasku słońca przywdział zwiadowczy płaszcz i przez okno wyskoczył na dach stodoły, stękając nieco z powodu poobijanych żeber. Podszedł do brzegu dachu, przykucnął, znowu się skrzywił. Rozejrzał się, po czym zebrał siły woli i zawiesił się na ramionach, zwisając nad ulicą. Miękko wylądował na ziemi i zaczaił się na stajennych. Stanął za rogiem, jak najbliżej wejścia. Ostrożnie rozmasował bok. Zbliżała się pora karmienia koni, stajenni mogli wejść w każdym momencie.

Usłyszał kroki, jeszcze zanim zobaczył nadchodzącego parobka. Mężczyzna szedł wolno i ciężko. Momentami świszczał mu oddech. Wyglądał zupełnie normalnie, ubrany w standardowe chłopskie spodnie i koszulę, znoszone chodaki. Mino to, Chase rozpoznał w nim pobitego stajennego. Wszedł do stodoły zaraz za nim i wciągnął go między siano, zanim ten zdążył zaprotestować.

– Bądź cicho. Nie skrzywdzę cię – szepnął, patrząc mu w oczy. Powoli puścił ramiona mężczyzny. Ten tylko się skrzywił.

– Czego ode mnie chcecie, panie? – wystękał.

– Parę dni temu pobito cię. Dlaczego?

– Mnie?

– Ciebie. – Dotknął jego brzucha, na co stajenny natychmiast zgiął się w pół z głośnym sykiem.

– Zwykły napad, panie...

– Nie pieprz głupot.

– Kiedy to prawda!

– Ciekawe, że zostawili ci twarz. Z daleka wyglądasz, jakby nic ci się nie stało. Kto i dlaczego cię pobił?

– Nie znam ich. – Groźne spojrzenie i dłoń zbliżająca się w kierunku brzucha zmotywowała go do dalszego mówienia. – Ale wiem, że jeden z nich, chłop jak dąb, miał rude wąsy.

– Mhm? – ponaglił zwiadowca.

– Pytał, czy zeszłej soboty kogo podejrzanego nie widział ja w stodole.

– I co, widziałeś kogoś?

– Nie, skądże!

– Co na to bandyci?

– Pobili mnie i przykazali cicho siedzieć. Zagrozili, że dzieci zabiorą. Proszę, ja nic nie wiem!

– Dobra. Jak wyglądała reszta?

– Jeden konus, jeden zwyczajny taki. Niewiele pamiętam.

– W porządku. Możesz iść. Nigdy mnie tu nie było – mruknął Chase. Otulił się płaszczem i opuścił stodołę, zostawiając roztrzęsionego mężczyznę samego z sobą.

Wrócił do gospody tą samą drogą. Przebrał się w normalne szaty, spakował się na polowanie i wyszedł, po drodze cmokając krzątającą się po karczmie Elizę w policzek. Osiodłał Ścigacza, uprzednio sprawdzając, czy otrzymał swoją porcję owsa. Rudy wierzchowiec wyglądał na najedzonego i gotowego na kolejny dzień pracy.

Na zamkowym dziedzińcu zebrało się wielu szlachciców i wojskowych w myśliwskich strojach, wszyscy przy swoich koniach, większość z psami. Sfory barona pilnowała dwójka opiekunów, z trudnością utrzymując na smyczach cały tuzin ujadających ogarów. Ścigacz nastawił czujnie uszy, łypiąc na hałaśliwie zachowujące się psy. Czując spinające się mięśnie wierzchowca, Chase pogładził go uspokajająco, odjeżdżając dalej od kłopotliwej menażerii. Zbliżyli się do najważniejszego uczestnika polowania. Baron dosiadał pełnokrwistego, niecierpliwego rumaka, przebierającego nogami w miejscu, stukając kopytami po kamiennym podłożu.

– Na kogo jeszcze czekamy? – Mężczyzna odezwał się dość niskim głosem, spoglądając przez ramię.

Za nim, na drzemiącym koniu, siedział niewielki, lekko przygarbiony urzędnik. Spojrzał w pergaminowy zwój, nie przejmując się luźno zwisającymi lejcami. Jego wierzchowiec, wyraźnie cięższej budowy, stał z odciążoną nogą, zupełnie ignorując zamieszanie wokół niego.

Zwiadowcy: Brud, smród i zwiadowcy trudOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz