Stanąwszy na środku stajennego korytarza, Chase uśmiechnął się złowieszczo. Boksy co do jednego zapełniono końmi żołnierzy oraz członków zbrodniczego syndykatu, zbierających się w mieście kluczowym dla przestępczej organizacji. Z odrobiną dymu i ognia, zwierzęta wprowadzą zamęt na ulice Cothary.
Zwiadowca zaczął od otworzenia wszystkich boksów. Kilka koni leniwie wyszło na korytarz, reszta została w swoich boksach, z nudów przeżuwając źdźbła siana zmieszane ze słomą. Jeszcze nie otwierając bramy, Chase wspiął się po drabinie na strych, wypełniony pojedynczymi belami ściółki i kostkami wyschniętej trawy, idealnej pożywki dla płomieni. Przeciskając się między kolejnymi rzędami, podłożył ogień w dwóch miejscach, w razie gdyby jedno zawiodło. Uciekając przed dymem, sprawnie wrócił na dół. Lawirując między końmi, dotarł do okna, wyskoczył przez nie i zamarł w bezruchu, oczekując.
Z wnętrza, oprócz trzasku ognia, zaczęły dobiegać zaniepokojone prychnięcia. Szybko przeszły w rżenie, wraz z rozprzestrzeniającymi się płomieniami. Konie zaczęły kopać w boksy i w siebie nawzajem, zamknięte na ciasnej, szybko nagrzewającej się powierzchni, przerażone i rozdrażnione. Chcąc zwiększyć panikę, Chase podniósł z ulicy kilka zaschniętych grudek ziemi, by rzucać nimi w zady losowych koni. Zlepki piasku rozlatywały się po uderzeniach w zwierzęce ciała, podobnie jak konie, dodatkowo wystraszone niespodziewanymi pacnięciami, kuląc zady pod siebie i odskakując kilka kroków, wpadając na drzwi boksów, inne konie, plącząc się między nimi w narastającej panice. Okrutne traktowanie zwierząt nie napawało zwiadowcy dumą, ale w tym wypadku mogło ono pomóc uratować ludzkie życia, a to należało do jego obowiązków. Musiał postawić skuteczność ponad koński dobrostan psychiczny.
Z ulicy zaczęły docierać głosy zbliżających się ludzi. Chase podbiegł do drzwi stajni, i jednym ruchem odsunął zasuwę, rzucając się w bok. Konie wypadły na ulicę, wierzgając i zarzucając łbami, wreszcie uwolnione z piekła, jakie rozpętało się w środku. Ostatnie niedobitki uciekały przed pierwszymi spadającymi deskami i płonącymi kulami siana i słomy. Zwierzęta rozbiegły się po ulicy, w przerażeniu ignorując ludzi, potrącając pozostawione na zewnątrz skrzynie, taczki, powozy. Pojedynczy ludzie, którzy wyszli na ulicę, teraz przywierali do ścian domów, chowali się w bramach i wskakiwali na parapety, byle tylko nie dać się poturbować i zdeptać. Część koni pobiegła w stronę zamku, wracając do znanego i bezpiecznego domu. Reszta gnała w głąb miasta, byle dalej od płomieni i pechowej stajni. Zapanowało istne pandemonium.
Zaraz za końmi biegł Chase. W panującej zawierusze strażnicy pod kamienicą Dereka nie zwrócili na niego uwagi. Był tylko jednym wśród kilkunastu znajdujących się na ulicy mężczyzn. Jedni próbowali biec za końmi i łapać je na długie liny. Inni przeklinali lub rozpaczali nad zniszczonym dobytkiem, poułamywanymi szyldami i okiennicami, uchylonymi w parną noc, powyrywanymi przez prące naprzód konie. Większość lamp przy głównej ulicy zostało poprzewracanych i zniszczonych, przez co przestały dawać światło.
Strażnicy wyjrzeli przez odrzwia kamienicy. Na swoje nieszczęście, tuż obok nich czatował zwiadowca. Ogłuszając ich jednego po drugim, przeszedł po ich ciałach do środka siedziby Budrostomu. Dwa tupnięcia zdradziły pozycję trzeciego stróżującego, w cywilnych ubraniach, z pałką w unoszącej się lewej dłoni. Chase uchylił się przed uderzeniem, nie musząc nawet odskakiwać. Doświadczenie zdobyte w niezliczonych bójkach pozwoliło mu ocenić sprawność przeciwnika jako co najwyżej dopuszczającą. Bezceremonialnie walnął go rękojeścią saksy, trafiając idealnie w skroń. Pamiętając rozkład pomieszczeń ze swojej poprzedniej wizyty, ruszył na zaplecze, by wyjść na dziedziniec, skąd schodziło się do piwnicy. Nie tracił ani sekundy. W przypadku królewskich zwiadowców, nie szło to jednak w parze z brakiem ostrożności. Nie dał się zaskoczyć dwóm bandytom, stróżujących wejścia. Oni również przygotowali się na tę konfrontację. Obaj odwrócili się przodem do nadciągającego zwiadowcy, zaalarmowani odgłosami walki i upadku bezwładnego ciała na podłogę. Chase rozpoznał Barry'ego i Bobby'ego. Tym razem oboje mieli kusze. Zdążył schować się za ścianą, kiedy niemal równocześnie wystrzelili. Bełty wbiły się w ścianę, krusząc tynk. Tutaj bandyci popełnili błąd. Musieli przeładować w tym samym momencie. Wykorzystując to bezlitośnie, zwiadowca wychylił się zza ściany i rzucił nożem. Z tak bliskiej odległości, zaledwie kilku metrów, trafił idealnie w środek klatki piersiowej Bobby'ego. Lub Barry'ego. Nie miał czasu, aby się nad tym zastanawiać. Natychmiast schował się za ścianą, gdyż sprowokował drugiego rozbójnika do kolejnego strzału. Kiedy pozostały przy życiu znowu musiał załadować pocisk, zamiast wziąć do ręki nóż, pałkę, cokolwiek, co pozwoliłoby mu się obronić przed błyskawicznym przeciwnikiem, Chase wyskoczył na niego z saksą i ciął przez szyję. Po trupach przeszedł do wyjścia na dziedziniec, uprzednio wyciągając nóż do rzucania i ocierając go o koszulę nieboszczyka.
Wyjrzał przez okno obok drzwi, starając się w nikłym świetle wypatrzeć kogokolwiek. Z piwnicy nie było drogi ucieczki. Na dachach mogli stać kusznicy. Nie mógł ryzykować samodzielnego wyjścia na otwartą przestrzeń a potem do celi pod ziemią. Nie on.
Cofnął się do przedsionka. Nachylił się nad ogłuszonym bandytą i poklepał go w twarz. Nie dało to zbyt wiele. Zwiadowca podniósł się i zajrzał do pokoju dla pełnoprawnych członków Budrostomu. Zakradł się za bar, wyciągnął butelkę aslavskiej czystej i jeszcze jakiegoś trunku, i wrócił do leżącego. Odkorkował wódkę, podsuwając ją pod twarz mężczyźnie. Płatki słusznych rozmiarów nosa poruszyły się. Zaraz potem rozbójnik rozchylił powieki, ukazując przekrwione, nieco jeszcze nieprzytomne oczy.
– Wstawaj i ani słowa – rozkazał Chase, grożąc mu saksą.
Bandyta skrzywił się na nieogolonej facjacie. Przetarł oczy, po czym zaczął gramolić się na nogi. Został przeszukany. Miał przy sobie tylko krótki nóż myśliwski i kilka rożków z cieplakiem lub sproszkowanymi grzybkami.
– Idziemy wypuścić więźniów. Jeśli spróbujesz uciec, spotka cię to samo, co tych dwóch pod drzwiami. – Zwiadowca wskazał na wyjście na dziedziniec zakrwawionym nożem do rzucania.
Mozolnie ruszyli w kierunku piwnicy. Przedstawiciel Budrostomu nie należał do wyższych jego struktur, sądząc po ubogim odzieniu i niemądrym wyrazem twarzy, choć to drugie mogło wynikać z oszołomienia po uderzeniu w głowę.
– Poczekaj. – Chase zatrzymał go zaraz przed drzwiami. Oderwał kawałek ubrania jednego z trupów. – Otwórz mordę. – Wcisnął zmiętą kulkę do ust jeńca i przewiązał paskiem z lnianej koszuli tamtego. – Niech ci nie przyjdzie do głowy wołać kolegów. Będziemy potrzebować kluczy?
Bandyta skinął głową. Zaraz zatoczył się po silnym popchnięciu, prawie wpadając na biurko recepcjonisty. Popatrzył tępo na zakapturzonego mężczyznę, podważającego jedną z szuflad ostrzem saksy. Złapał rzucony mu pęk kluczy.
– Idziemy.
Ku zdziwieniu zwiadowcy, bandyta nie poprowadził go na zewnątrz, a w głąb kamienicy. Zatrzymał się w pokoju dla Budrostomu na krawędzi dywanu. Odgarnął go, odsłaniając dobrze wkomponowaną w podłogę kwadratową klapę. Metalowe uchwyty spoczywały w wyżłobieniach, aby nie tworzyć nierówności w podłodze. Śliskimi od potu dłońmi chwycił za dwa kółka i z cichym stęknięciem podniósł kawałek podłogi. Z ziejącej ciemnością dziury wyłaniała się drabina z szerokimi szczeblami z desek.
– Właź. – Chase szarpnięciem głową wskazał na klapę.
Bandyta coś wymamrotał.
– Wyjmij szmatę, nie rozumiem – zniecierpliwił się zwiadowca.
– Nie mam światła – powiedział mężczyzna. Wystraszony miny niepokojącego osobnika w maskującym płaszczu, szybko z powrotem włożył sobie knebel do ust.
– To lepiej uważaj, żeby ci się noga nie powinęła. Poświecę ci – dodał, łapiąc najbliższą świeczkę i przechylając ją nad ramieniem bandyty. Ten wzdrygnął się, gdy skapnęła na niego kropla roztopionego wosku. Czym prędzej opuścił stopy na szczeble drabiny. Trzęsącymi się palcami łapał się za szczeble, schodząc niżej. Stanął na ziemi, garbiąc się. Strop znajdował się o wiele niżej, niż w standardowych pokojach kamienicy.
– Otwieraj celę. – Chase zakręcił w palcach nożem do rzucania, nie dając bandycie zapomnieć o tym, co się stanie, jeśli tamten spróbuje się stawiać.
Ciche pobrzękiwanie kluczy, wkładanych i wyjmowanych do zamka przez chwilę pobrzmiewało w otaczającej ich ciszy. Co jakiś czas z zewnątrz dochodziły pokrzykiwania ludzi, wyłapujących luźno biegające po ulicach konie, dudniące podkutymi kopytami na kocich łbach i bruku.
W końcu udało się znaleźć ten właściwy klucz. Otwieraniu drzwi towarzyszyło skrzypienie. Z głębi ukrytej piwnicy dobiegły ich wystraszone i zdziwione głosy uwięzionych mieszkańców.
– Wychodź na górę – warknął zwiadowca, zanim bandyta zdążył zdjąć rękę z klamki.
Ten posłusznie wdrapał się na szczyt drabiny i stanął po drugiej stronie dziury, na przeciwko Chase'a. Ten zdzielił przestępcę w głowę, ponownie odbierając mu świadomość.
– Jesteście wolni – powiedział, nachylając się nad klapą. – Wychodźcie, zanim znowu po was przyjdą. Ruchy! – dodał z naciskiem, widząc dwa pierwsze jaśniejsze okręgi twarzy.
– Mamy związane ręce! – odpowiedział mu któryś z zakładników.
– Wystawcie je nad głowę, rozetnę liny.
Chase usiadł na krawędzi podłogi, opierając stopy o drugi od góry stopień drabiny. Pierwszy z mieszczan, wyglądający na drobnego kupca, podniósł ręce, mrużąc oczy przed blaskiem wydobywającym się ze świecy. Kiedy tylko uwolnił się z więzów, złapał za drabinę. Chase odsunął się, pozwalając mu wyjść.
Trochę czasu zajęło im wyciągnięcie wszystkich, jako że znajdowały się tam także osoby w podeszłym wieku, z trudnością wspinające się po drabinie.
– Zanim pójdziecie, pomóżcie mi zamknąć skurwieli. Ty! – Zwiadowca wskazał na wysokiego rzemieślnika. – Ty, i ty, bierzcie ich pod ręce i wrzućcie do piwnicy. Ruchy! – rozkazał. – A wy poczekajcie. – Wstrzymał kobiety ze starcem, chyłkiem przesuwające się w stronę wyjścia. – Nie macie gwarancji, że nie zabiją was na zewnątrz.
Gdy kończył mówić, drzwi do pomieszczenia otworzyły się.
– Wszyscy, cofnąć się! – Zawołał Chase. – Pod ścianę!
Do salonu wbiegli trzej bandyci, uzbrojeni nie lepiej niż poprzedni, za to z lampkami w dłoniach. Odłożyli świeczki na najbliższe stoły i rozeszli się na trzy strony, otaczając Chase'a, stojącego między klubowymi stolikami. Mieszczanie zamarli pod ścianą.
Zwiadowca zadziałał błyskawicznie. Kopnął krzesło przed siebie, zaskakując tym pierwszego agresora. Skoczył w bok, tnąc drugiego w ramię. Odepchnął się od niego i wskoczył na stół, skąd kopnął trzeciego, wytrącając mu pałkę z dłoni. Przeskoczył na kolejny stół, nabierając dystansu. Rzucił krótkim nożem w najbliższego, wbijając mu go poniżej serca.
Kątem oka zauważył postać w purpurach i szkarłatach, stającą w drzwiach i mierzącą do niego z kuszy. Rzucił się na największego z bandytów, wyrywając swój nóż z jego ramienia. Przewrócili się razem. Bełt trafił w butelkę za kontuarem, rozbijając ją z głośnym brzdękiem.Jedna z mieszczanek wydała z siebie przeszywający pisk. Chase zatopił ostrze saksy w szyi obejmowanego bandyty. Zepchnął z siebie jego ciało i przeturlał się na bok, unikając drewnianego siedziska, opadającego w miejsce, gdzie przed chwilą leżała jego głowa. Kopnął miotacza stołków pod kolano, zmuszając go do przyklęknięcia. Podniósł się i wbił mu nóż w plecy. Przeciwnik zdążył zdzielić go pałką pod żebra. Zwiadowca kaszlnął, próbując złapać powietrze. Przycisnął lewą rękę do pulsującego bólem boku. Usłyszał kolejny wystrzał z kuszy. Pocisk przemknął między oparciami krzeseł, poleciały drzazgi, gdy zahaczył o rant stołu, przez co nieznacznie zmienił kurs. Rozorał Chase'owi lewy rękaw, czubkiem drasnął skórę. Zwiadowca zerwał się i pobiegł prosto na Dereka. Wystraszony deLeon upuścił kuszę i wybiegł na klatkę schodową, zamiatając za sobą zdobionymi, podszytymi aksamitem połami płaszcza.
– Uciekajcie! – krzyknął Chase do mieszczan, biegnąc w pogoń za Derekiem. Schował saksę, a w dłoń chwycił nóż do rzucania.
Korytarz na pierwszym piętrze oświetlała tylko jedna świeczka. W biegu deLeon poślinił palce i zgasił nimi płomyk, pogrążając ich w całkowitej ciemności, kiedy Chase wypadł zza zakrętu.
Zapamiętując położenie mężczyzny w arystokratycznych szatach, zwiadowca wziął zamach i rzucił nożem w miejsce, gdzie powinien znajdować się przywódca Budrostomu. Głośny jęk rozdarł powietrze.
– Dzięki, Ethan – mruknął Chase, cofając się na klatkę schodową, aby zabrać jakąś pochodnię. Nie uśmiechało mu się dalej biegać po terytorium wroga w ciemności.*
Zostało jej jeszcze piętnaście strzał. Tupot kilku par obutych stóp zbliżał się nieubłaganie, podczas gdy Sienna po raz drugi przymierzała się do wyważenia ciężkich, dębowych drzwi. Przedarła się do pokoju z podwójnym łóżkiem i balkonem. W kilku susach przebiegła sypialnię, dobiegając do przeszklonego wyjścia na zewnętrz. Wskoczyła na balustradę, z niej – na spadzisty dach. Usiadła na nim, nogami zapierając się o rant. Wyciągnęła strzałę.
Na balkon wypadł pierwszy kusznik. Wymierzył w zwiadowczynię. Sienna zwolniła cięciwę. Bandytę szarpnęło w tył. Poleciał na drewnianą barierkę. Drewno skrzypnęło. Kusza opadła na ziemię, uprzednio wystrzelając w niebo.
Kolejny bandyta był ostrożniejszy. Nie wypadł na balkon bezmyślnie wystawiając się na szybsze i celniejsze strzały. Zamiast tego wystawił krzesło, stanął na nim i, słysząc kroki na dachu, wyjrzał za jego krawędź. Postać w maskującym płaszczu biegła w stronę wąskiej ulicy, poruszając się lekko po szczycie budynku. Rozbójnik wystawił kuszę, lecz zanim zdążył wycelować, postać zniknęła z zasięgu wzroku.
Nie zważając na wysokość, Sienna biegła najszybcieej, jak tylko mogła. Rozpędziła się i przeskoczyła na kolejny budynek. Po drugiej jego stronie spojrzała za siebie. Jednak to nie gramolący się na dach rozbójnik przykuł jej uwagę.
Z fortecy nadciągał garnizon, rozświetlony blaskiem pochodni, przez co grobla odcinała się na ciemnym tle niczym ognista gąsienica. Baron nakazał wymarsz swoim wojskom, aby zaprowadzić w mieście porządek. To by oznaczało, że w zamku zostali tylko nieliczni strażnicy.
Zwiadowczyni zeskoczyła na balkon, zawiesiła się na dolnych deskach barierki i zeskoczyła na ulicę. Truchtem ruszyła w stronę twierdzy. Zza rogu dobiegł ją płacz dziecka. Wybiegając na ulicę prowadzącą do zamku Thiscord, zobaczyła dwa, może trzy ciała oraz klęczące nad nimi dziecko. Dalej leżało jeszcze jedno, w ciemnej plamie własnej krwi. Sienna nie zdążyła się im przyjrzeć. Z drugiego końca ulicy zmierzał w ich stronę uzbrojony w zakrwawioną maczetę bandyta. Widząc dziecko i postać w pelerynie, z tej odległości i w tym świetle nie różniącą się od zwykłych podróżnych, wykrzywił twarz w złowieszczym grymasie i zakręcił ponadprzeciętnych rozmiarów nożem. Rzucił się w przód z bojowym okrzykiem.
Sienna ściągnęła łuk z ramienia. Nałożyła strzałę. Strzeliła. Idealnie w serce. Skrzywiła się z obrzydzeniem, pogardzając zwierzęcą rządzą mordu. Nachyliła się nad płaczącym dzieckiem.
– Schowaj się w bramie. – Pokazała mu najbliższą kamienicę.
Nie dotarło. Zwiadowczyni westchnęła i wzięła malucha na ręce. Zerknęła też na twarze ofiar. Ze zgrozą rozpoznała panią Travis. Budrostom musiał wypuścić swoich siepaczy, by dogonili i zabili, nie, rozpłatali uciekinierów. Inaczej nie dało się opisać porozcinanych ciał nieboszczyków.
– Jak się nazywasz? – spytała dziecko, próbując je uciszyć głaskaniem po głowie.
Odpowiedzi nie otrzymała. Otworzyła bramę najbliższej kamienicy, zostawiła kilkulatka i zamknęła za nim.
– Wrócę po ciebie. Jeśli nie, rano ktoś na pewno się tobą zajmie.
Bez dalszych przeszkód i przestojów pobiegła na zamek.
Wykorzystała zacienione zbocze grobli, ostrożnie stawiając stopy po spadzistej skarpie. Znając standardowy schemat patrolowania murów, wspięła się po chropowatych kamieniach tuż obok bramy, czekając z wejściem na ich szczyt do momentu ucichnięcia kroków żołnierza, przechadzającego się wąskim korytarzem. Zahaczyła łukiem o barierkę na górze, przerzuciła jedną, drugą nogę, i wcisnęła się w wyłom. W ciemnej dziurze przeczekała kolejną obchód. Przemknęła na schody. Tam zatrzymała się na kolejny postój. Minęła się ze strażnikiem i zbiegła na dół.
Adrenalina i podekscytowanie taką szansą na unieszkodliwienie barona zupełnie przysłoniło jej strach i niepewność. Przedzierała się dalej, stopniowo, metodycznie. Przez pomieszczenie dla służby dostała się do środka zabudowań. Pomknęła korytarzami, pamiętając drogę przebytą z Cadence. Wpadła do części mieszkalnej.
Spodziewając się trudności w postaci dwóch strażników pod wejściem do komnaty barona, zdecydowała się najpierw udać do komnaty jego kochanki. Jako osoba o znacznie niższym statusie, fałszywa kuzynka Brysona mogła liczyć na co najwyżej jednego stróża.
Miała rację. Wyglądając zza rogu, zauważyła przysypiającego gwardzistę. Rycerz opierał się o ścianę, podobnie jak jego włócznia. Wpatrywał się w czubki swoich butów. Poruszał piętą, bezgłośnie wystukując rytm jakiejś pieśni.
Zwiadowczyni wyciągnęła saksę. Wysunęła się zza rogu, stając na środku korytarza. Stawiała kroki jeden za drugim, ostrożnie stąpając po wydeptanym dywanie. Nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów, aby przedwcześnie nie przykuć spojrzenia strażnika. W ostatniej chwili spięła się i skoczyła na nieszczęśnika, uderzając go rękojeścią noża. Przycisnęła go do ściany, chcąc zmiękczyć jego upadek, aby nie narobił zbyt dużego huku. Rycerz ześlizgnął się na dywan. Elementy zbroi brzdąknęły cicho.
Klamka ustąpiła. Żadna zasuwa nie zaprotestowała. Sienna stanęła przed łóżkiem ze śpiącą Cadence.
CZYTASZ
Zwiadowcy: Brud, smród i zwiadowcy trud
FanfictionZgorzkniały zwiadowca zostaje oddelegowany do nowego lenna, aby zastąpić przechodzącego na emeryturę staruszka. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że czeka na niego zupełnie nowe, dużo bardziej skomplikowane zadanie. Aby odwrócić uwagę od nieszczę...