Rozdział 14

63 10 4
                                    

Właściciel posiadłości zaprowadził go do stolika w kącie. Strzepnął okruchy po jakiejś przekąsce z siedzenia na kanapie i usadził odziane w fantazyjne szaty ciało. Obok miejsce zajął Chase.

– Interesuje mnie kamienica z własną stajnią.

– Posiadam co najmniej trzy takie kamienice w samej Cotharze.

– Ciekawe. Słyszałem o pańskim bogactwie, ale nie spodziewałem się aż tak dobrej sytuacji materialnej. Jakim cudem nie jest pan jeszcze lordem?

– Pracuję nad tym. – Machnął dłonią lekceważąco.

– I słusznie! Baron chyba nie wie, co czyni.

– Nie przyszliśmy tu rozmawiać o moim tytule – powiedział równie lekceważąco.

– A właściwie, to o jego braku. Widzi pan, słyszałem wiele interesujących rzeczy od barona, jak i jego świty.

– Doprawdy? Słucham z zainteresowaniem. – Oligarcha dobrze maskował sarkazm. Rozsiadł się wygodniej, przypominając swoją postawą i drwiącą nonszalancją samego zwiadowcę. Jednak, jak na wysoko postawionego człowieka przystało, emanował nią z dużo większą klasą.

– Jako główny poborca podatkowy, chyba nie powinien mieć pan problemów z zaufaniem u barona?

– Za kamienicę chcę dwa tysiące złotych monet – uciął Derek z chłodnym szacunkiem w głosie. Podkręcił wąsa i upił łyk ze swojego kielicha.

– Mam dojścia do wysoko postawionych ludzi w Araluenie. Gdyby były jakieś problemy z baronem, może mógłbym coś zaradzić.

– Z baronem sobie poradzę.

Chase cały czas obserwował fikuśnie ubranego mężczyznę. Nie zdawał się poirytowany opieszałością i niechęcią ze strony barona, jakby tytuł w ogóle go nie obchodził. Nie bał się też go ani nie darzył szacunkiem należnym możnowładcy. Nie cechowała go młodzieńcza pycha. Derek wierzył w swoją wyższość i niezależność. Same pieniądze nie mogły mu zagwarantować aż takiej swobody.

Im dalej brnął w niezobowiązującą rozmowę, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że złoży Derekowi nocną wizytę. Starał się przy okazji rozejrzeć po sali, szukając słabych punktów, kryjówek, gorzej oświetlonych miejsc. Okna były solidne, odpadało więc wejście przez jedno z nich, całkowicie niezauważonym.

– Czuję, że dobijemy targu – skwitował, czując jak rozmowa chyli się ku końcowi, a cierpliwość Dereka wisi na włosku. – Może oprowadziłbyś mnie po siedzibie Bedeesemu?

– Budrostomu – poprawił Derek.

– Paskudna nazwa. To znaczy, za długa. Chciałbym zobaczyć lekcje grania na lutni.

– Właśnie dobiegły końca.

– Tym lepiej, nie będziemy przeszkadzać.

Ekstrawagancki oligarcha obdarzył go umęczonym spojrzeniem, ale mimo wszystko nie chciał stracić potencjalnego kupca. Wolnym, dostojnym krokiem zaprowadził zadowolonego z siebie Chase'a na górę.

*

Noc była parna i duszna, nie przynosząc wiele ukojenia po gorącym dniu. Chase błogosławił w duchu lżejszą wersję swojego płaszcza, jednocześnie przeklinając pogodę. W drodze pojawił się delikatny wietrzyk. Zanosiło się na burzę. Ostatnim razem nawałnica ominęła lenno Thiscord, nie przynosząc upragnionego deszczu i chwili wytchnienia od wszechobecnego upału. Tym razem miało być inaczej.

Deszcz mógł służyć na jego korzyść. Zwłaszcza, jeśli towarzyszył mu huk grzmotów, będących w stanie zagłuszyć ewentualne wyważenie drzwi, czy wybicie szyby w oknie. Po drodze zabrał z drogi większy kamień, chowając go sobie do kieszeni.

Zwiadowcy: Brud, smród i zwiadowcy trudOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz