Rozdział 20

71 7 8
                                    

Ani starszy, ani młodszy zwiadowca nie wrócił do chatki na noc. Nie pojawili się też o poranku. Wciąż cięta na mężczyzn, Sienna z zawziętością nakarmiła Pługa i Werwę, przerzucając owies na tyle gwałtownie, by część ziaren poleciała na klepisko, znikając w mieszaninie słomy i resztek siana. Konie nie zwróciły na to uwagi, kotłując się przy żłobie, z zapałem wyjadając paszę.

Dziewczyna zostawiła je w spokoju, wracając do chatki, by zjeść własne śniadanie. Miała co najmniej pół godziny, zanim będzie mogła osiodłać Werwę. Konie potrzebowały chwilę po posiłku, zanim można było zacisnąć popręg. Zdążyła na spokojnie zjeść i wypić kawę. Trochę zawiedziona, choć z ulgą, nie doczekała się powrotu żadnego z dwóch zwiadowców. Zarzuciła na ramiona lżejszą, letnią odmianę zwiadowczego płaszcza i wyszła do stajni przy akompaniamencie ćwierkania leśnych ptaków.

Na zamku niechętnie oddała klacz stajennemu, patrząc na niego z ukosa. Wolała sama zajmować się Werwą przez wzgląd na jej nieco specyficzny charakter oraz bezgraniczne oddanie, którego nie uświadczyła ze strony jakiegokolwiek innego wierzchowca. Jednak praca zwiadowcy nie zawsze pozwalała jej na marnowanie czasu na takie fanaberie. Musiała zaanonsować swoje przybycie z nadzieją, że baron będzie miał czas i chęci, by ją przyjąć.

Zaanonsowała się u zastępcy zarządcy Edwarda, uśmiechając się wymuszenie po kilku minutach jego narzekania na to, by wizyty na osobności umawiać z większym wyprzedzeniem. Niespodziewanie, flegmatyczny urzędnik niemal od razu załatwił jej spotkanie. Nie musiała czekać na audiencję dłużej, niż kilka minut.

Baron Bryson przebywał w prywatnym biurze. Tak jak ostatnio, twarz z równo przyciętą czarną brodą spowijał cień zmęczenia i przytłoczenia nieustannym niepokojem o sprawy lenna. Siedział przy ciężkim biurku, schludnym i uporządkowanym. Przed sobą rozłożone miał dwa pisma, obok kałamarz z piórem. Stos papierów w lewej części biurka przyciśnięto statuetką lisa, widniejącego również na herbie, zawieszonym nad głową wielmoży. Ciężkie szkarłatne kotary przysłaniały pomieszczenie przed letnim skwarem i ostrym światłem słonecznym, przez co konieczne było zapalenie kilku świec w kinkietach.

Bryson wyprostował się na krześle, składając jeden z leżących przed nim pergaminów.

– Co panią sprowadza, Heatherton? – Obdarzył ją przenikliwym spojrzeniem, nie zawracając sobie głowy powitaniem.

– Chciałabym obejrzeć zamek, ale wiem, jak wiele wasza mość ma na głowie. Może pani baronowa byłaby skłonna mnie oprowadzić? Wydawała się bardzo miłą młodą damą, kiedy przyjechałam tu trzy dni temu.

– Jeśli masz na myśli kobietę, którą widziałaś w moim gabinecie, to jest to moja kuzynka Cadence Everett, nie żona. Zostałem jej patronem przez wzgląd na śmierć jej męża i rodziców, w tym mego wuja.

– Brzmi idealnie. – W rzeczywistości Sienna ucieszyła się na dźwięk znajomego imienia. – Mam nadzieję, że z chęcią będzie mi towarzyszyć.

– Niech idzie pani po...

– Dobrze słyszałam, czy o mnie wspomniałeś? – Do gabinetu weszła szczupła kobieta z zadartym nosem i drobnymi, pomalowanymi czerwoną szminką ustami. Musiała mieć około trzydziestu lat. Roztaczała wokół siebie woń czekolady i truskawek. Kręcone, dość luźno upięte włosy przyozdobiła dwoma czerwonymi różami, wetkniętymi po jednej z każdej strony głowy. Była ładna, ale nie ponadprzeciętnie. Na jej twarzy pojawiały się pierwsze zmarszczki. Stanęła obok zwiadowczyni, przewyższając ją o pół głowy. Patrzyła na barona o wiele życzliwiej, niż zasługiwał na to swoją chłodną osobowością.

– Droga kuzynko Cadence, czy mogłabyś oprowadzić tę oto zwiadowczynię po zamku?

– Oczywiście, kuzynie Brysonie. Z przyjemnością. – Zniżyła swój aksamitny głos, unosząc kącik ust w przekornym uśmiechu.

Zwiadowcy: Brud, smród i zwiadowcy trudOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz