Rozdział XXVII - To było miłe

103 9 2
                                    

Nazajutrz ma odbyć się pogrzeb Matthiasa Kirschteina. Słowo „dziadek" dalej nie przechodzi mi przez gardło. Tłumaczę sobie to tym, że miałem z nim kontakt raptem raz i nie nazwałbym tego specjalnie owocnym spotkaniem. Naszych wcześniejszych spotkań po prostu nie pamiętam. W końcu byłem małym dzieckiem.

W przypadku Genevieve jest inaczej. Mimo, że w stosunku to niej staram się zwracać bardziej na "Ty". Niemal, że bezosobowo. Po imieniu to jakoś dziwnie, chociażby z racji różnicy wieku pomiędzy nami. Paniować ani babciować też nie potrafię, bo każde sformułowanie wydaje się dla mnie za bardzo skrajne.

Mówiłem o tym Marco i zażartował sobie, że w takim razie może powinienem mówić do niej "pani babciu". Jego nad wyraz przaśne poczucie humoru zwykle uważam za urocze, ale wtedy poczułem delikatne zażenowanie. Wina w tym wypadku nie leżała po jego stronie i tym mało zabawnym stwierdzeniu, ale w tym, że sposób zwracania się to tej kobiety był dla mnie sytuacją problemową. Wyjątkowo dziwną do tego.

A dziś jak na złość spędzę z nią wyjątkowo dużo czasu. Prosiła mnie, żebym przyjechał, aby mogła przygotować mnie na pogrzeb. Jakkolwiek mrocznie to nie brzmi. Najchętniej wcale bym nie tam nie szedł, ale już jej obiecałem. Jakoś nie miałem sumienia by jej odmówić. Poza tym Marco przekonał mnie, żeby dać jej szanse.

Sam z siebie chyba bym tego nie zrobił. Pewnie, gdyby nie on, w życiu bym się z tą kobietą nie spotkał. Dalej mam jej za złe, to jak traktowała moją matkę i cały związek moich rodziców. Każde jej słowo i tak biorę z pewną dozą niepewności. Nie mam tyle wiary w ludzi co Marco.

Dalej nie wiem czy robię dobrze przyjeżdżając tu, ale nie mam już wyjścia. W końcu już podjechałem pod rezydencje i kamery pewnie to zarejestrowały. Głupio byłoby teraz wziąć i odjechać.

Raz kocie śmierć. Wyszedłem z auta i zacząłem kierować się w stronę głównego wejścia. Nie zdążyłem nawet wejść po schodach, kiedy wyłoniła się Genevieve. Ubrana jak zwykle szykownie i elegancko.

-Jean, w końcu jesteś. – Powiedziała i ponagliła mnie ręką, żebym się pośpieszył. – Razem z Marlene czekamy na Ciebie. Dobranie garnituru to nie jest takie hop siup.

-Czego dobranie? – Spytałem zaskoczony.

-No na pogrzeb. Przecież nie będziesz ubrany w jakieś łachy.

-Mam jeden garnitur i wyglądam w nim świetnie.

Przewróciła oczami, dając mi tym jasny sygnał, żebym lepiej nie odzywał się w tym temacie. Złapała mnie za ramię i zaczęła prowadzić przez korytarze rezydencji. Często to robi. Dalej uważam, że to dziwne, ale z każdym kolejnym razem mniej mi to doskwiera.

-Wcale w to nie wątpię. Jesteś młodym, przystojnym mężczyzną i pewnie wyglądać znakomicie w najgorszych szmatach z bazaru. Ale jest jedna rzecz, z której dalej sobie nie zdajesz sprawy. Jesteś Kirschteinem i musisz reprezentować nasz ród. A odpowiednie ubrania to podstawa. Marlene to stylistka Matthiasa... - Zamilkła na chwilę. – Znaczy była. Teraz będzie zajmować się Tobą. I nie martw się jest w miarę młoda, więc powinniście dojść do porozumienia.

-Styliska? Nie... To do mnie nie pasuje.

-Nie przesadzaj, Jean. Nie mam mocy, żeby zmusić Cię do tego, żebyś od teraz ubierał się tak jak ona Ci powie. Ale w tym wypadku pozwól, że na pogrzeb to ona Cię ubierze. Z resztą już większość stylizacji jest już przygotowana. Mam nadzieję, że coś znajdziemy. Trochę tego mamy i Marlene jest w stanie zrobić kilka drobnych poprawek do jutra, ale Twoja sylwetka jest dosyć trudna. Zupełnie jak Pierre. Szczupły, wysoki, postawny, przystojny...Idealny. Widać, jaka krew w Tobie płynie.

Ta jedna sprawa [JeanMarco]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz