Rozdział XIX

131 12 12
                                    

Obudziły mnie promienie już nie tak porannego słońca, które świeciły mi prosto twarz. Leniwie rozciągnąłem się, wyciągnąć ręce i nogi w przeciwne strony. Odwróciłem w głowę w stronę gdzie jeszcze kilka godzin temu leżał Marco. Ale go nie było.

Poczułem się wtedy p. Vjak kilka miesięcy temu. Kiedy jeszcze tu mieszkałem, przed wyjazdem do Blankenberge. Ten okres kiedy już rozstałem się z Pieck. To był bardzo trudny okres w moim życiu. Gdyby nie praca i akademia policyjna siedziałbym w tym pokoju całe dnie. W tamtym czasie czułem się naprawdę samotny.

W momencie którym straciłem dziewczynę, odsunąłem się od moich przyjaciół. Był w sumie jeden zasadniczy powód mojego zachowania. Wczesniej byliśmy jedną zgraną grupą przyjaciół.

Pieck, Colt, Marcel i Porco można powiedzieć, że przygarnęli mnie pod swój parasol, kiedy byłem zupełnie nowym dzieciakiem w Namur. Oni przyjaźnili się już dużo wcześniej, więc zawsze zdawałem sobie sprawę, że oni zawsze będą mieć głębszą więź między sobą.

Zmieniło się to kiedy ja i Pieck, zaczęliśmy mieć się ku sobie. I przez kilka lat to działało. Byłem szczęśliwy. Miałem piękną, kochaną dziewczynę i grupkę bliskich mi przyjaciół. Wszystko się układało. Wtedy naprawdę wierzyłem, że im dalej jestem od Blankenberge, tym mam większe szczęście.

Do dnia w którym Pieck powiedziała, że nie chcę mnie dalej oszukiwać i, że kocha innego. Szczerze to chyba była najgorsza odpowiedź, jaką można usłyszeć kiedy się klęczy z pierścionkiem i kwiatami przed kobietą, która się kocha. Dobijającym faktem było, że tym mężczyzną był człowiek którego uważałem za przyjaciela. Bo był nim sam Porco.

Tak właśnie w jednym momencie starciem wszystko co trzymało mnie w Namur. Tylko dlatego przyjąłem obowiązkową służbę w Blankenberge. Tylko dlatego, że jakbym chciał się odwoływać i poprosić o inne miasto było to dla mnie równoznaczne z tym, że musiałbym czekać na odpowiedź kolejny miesiąc. A już wtedy byłem wrakiem człowieka.

W życiu nie pomyślałbym, że właśnie w Blankenberge odzywskam chęci do życia. Dzięki Sashy, Connie i oczywiście Marco. Mimo, że samo miasto dalej mnie denerwuje i nie daje mi spokoju, to z nimi u boku jest jakoś łatwiej. I właśnie na nich zamierzałem się skupić. Szczególnie dzisiejszego dnia. Chciałem im pokazać Namur które pokochałem, nie patrząc na złe doświadczenia.

Złapałem za telefon by sprawdzić która już była godzina. Trochę mnie przeraził fakt, że jest już grubo po 10. Więc, nie marnując już więcej czasu wyskoczyłem z łóżka czym najprędzej. Założyłem jakieś czarne, lekko podarte spotnie i gładką, białą koszulkę. Później nałożę jakaś bluzę albo kurtkę i będzie dobrze. Szybko skoczyłem do łazienki by trochę się ogarnąć. Już kiedy wyszedłem z pokoju usłyszałem pogaduszki, dochodzące z piętra niżej.

Kiedy już byłem gotowy, szybko zszedłem schodami na dół. Poczułem wtedy piękny zapach, który sprawił, że niemal od razu pociekła mi ślinka z ust. Znałem ten zapach doskonale.

-Omlety? - spytałem wychylając się do kuchni.

-Janeczku, już wstałeś. - Mama uśmiechna się w moja stronę. - A już chciałam wysłać Mareczka po Ciebie.

-Mareczka? - spytałem, lekko zaskoczony.

Doskonale wiedziałem o kogo chodziło. Tylko zaskoczył mnie fakt, że został przechrzczony raptem po jednym dniu. Nie żeby coś, ale na takie tytuły trzeba sobie zasłużyć.

-A no Mareczka. - dodała Sasha, która siedziała przy kuchennym stole. - Ja na swoją Saszeńke tyle lat pracowałam. A ten patrz, już.

-Ten to potrafi się wkraść w laski. - zaśmiałem się.

Ta jedna sprawa [JeanMarco]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz