Rozdział XV

99 10 7
                                    

Wczorajszy dzień był... Szalony? Ze szpitala, od Marco, wyszedłem o 18. Zostałbym dłużej ale personel medyczny już się burzył że godziny wizyt już się skończyły i zapraszają jutro, grzecznie mówiąc.

Ale dla mnie to zdecydowanie za mało. Szczególnie, że praktycznie cały czas ktoś z nami był. Jak nie jego matka, to Armin albo Hannah, Franz i Thomas. Lub jakaś randomowa pielęgniarka.

A że dziś pracy miałem na pierwszą zmianę, marzyłem tylko by jak najszybciej skończyć i znowu do niego wrócić. Tym razem jak trzeba z kwiatkiem i ciastkami. Bo oczywiście wczoraj przez swoje pochłonięcie sprawą listu i Reissa zupełnie zapomniałem zabrać je ze sobą. O nowych informacjach w sprawie też będę musiał z nim pogadać. Jednak wczoraj to nie był ani dobry dzień na to.

Inne dramaty się rozstrzygały. Rodzinne, że tak to ujmę. Jak jego ojciec wyszedł z sali, tak już nie wrócił. Chociaż jego żona wróciła by pożegnać się z Marco i przekazać, że pan Bodt nie zamierza oglądać "tego cyrku". O ile po mnie zleciało to jak po kaczce, tyle widać, że Marco to zabolało. Oczywiście, nie wylewał słonych łez i nie lamentował. Ale było po nim widać, że męczyło go to od środka. Kiedy tylko zauważyłem, że on znowu odpływa myślami i z jego twarzy powoli zaczynał znikać uśmiech od razu łapałem jego dłoń i rzucałem jakiś totalnie głupim żartem czy zabawną anegdotką z mojego życia. Nie chciałem, żeby o nim myślał i się zamartwiał.

Fakt, trochę nie bardzo go rozumiałem. Moim zdaniem, powinien mieć go gdzieś totalnie i się nie przejmować starszym dziadem. Staram się spojrzeć na tą sprawę przez jego pryzmat. To normalne, że zależy mu na dobrych stosunkach z ojcem i nie ma co się dziwić, że chce być przez niego zaakceptowany.

Widocznie takie są problemy kiedy posiada się ojca. Jako, że mój umarł kiedy byłem jeszcze mały ojcowska miłość i taka więź kojarzy mi się tylko z zabawą klockami i malowaniem farbami, czasami obejrzeniem wspólnie jakieś głupiej bajki dla dzieciaczków. Nawet przez myśl mi nie przechodzą jakieś poważniejsze tematy w tym spektrum. Bo nawet nie mogę być na niego zły. W końcu mój ojciec nas nie zostawił, nie poszedł po mleko tylko umarł. Dodatkowo jako strażak. To tym bardziej niemal honorowa śmieć. Toteż całe życie w życiu nie byłem na niego chociażby zły, bo nie miałem za co.

Zupełnie odwrotnie było z Marco. Patrząc na relacje między nimi i te wszystkie negatywne emocje, aż chcę się powiedzieć, że nie posiadanie ojca nie jest takie najgorsze. Oczywiście trzymam język za zębami i tego typu stwierdzenia zostawiłam dla siebie.

Tak samo jak dla siebie zostawiłem informacje o liście Resissa, który otrzymałem od Historii.

Zważywszy na to, że w ostatnim czasie cała grupa dochodzeniowa pod dowództwem Zachariusza bardzo mnie unika i jeszcze bardziej omija wszelkie nowe poszlaki. O ile na początku, kiedy przyjęli sprawie bardzo chętnie porównywali ze mną swoje obserwacje i wnioski, tak teraz zostałem niemal ociety.

I o ile kiedy Marco leżał w śpiączce to szczerze nie mailem sił na większe zaangażowanie w śledztwie, to zbytnio mi to nie przeszkadzało.

Ale kiedy Marco się wybudził dostałem mentalnego kopniaka, co dało mi nowe siły do działania. Teraz na pewno nie zamierzałem siedzieć w naszym gabinecie i udawać, że coś robię.

Tym bardziej, że dowiedziałem się o tym, że w końcu przesłuchali Hoovera. I mam wrażenie, że zupełnie przez przypadek. Jednak Hange to największa plotkara na całym komisariacie. Może nie tyle plotkara co po prostu nie umie trzymać języka za zębami. Trochę dziwne, że ona mimo to dalej tu pracuje.

Oczywiście Mobilt stara się ją hamować jak może. Dzielenie stoi na straży porządku i tajemnic służbowych. Jak i tym razem. Hange zdołała jedynie spytać się mnie "Czy wiem, że Hoovera już przesłuchali?". Po czym dodała, że sama by chętnie się za niego wzięła, za to co zrobił Bodtowi. I to w sumie tyle, bo Moblit przykrył jej rękę buzią i zaczął za nią przepraszać.

Ta jedna sprawa [JeanMarco]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz