10. Arena.

264 26 14
                                    

Minęło parę dni, tydzień tak właściwie jeśli mamy być dokładni. Pełen wzlotów, upadków i czyszczenia asortymentu bojowego. Ani trochę nie podobał mi się taki zwrot akcji, musiałem codziennie patrzeć na treningi a później po nich sprzątać. Wszystkie demony miały z tego niezłą zabawę, jakby tak przypadkiem z dnia na dzień wylewały o wiele więcej krwi niż zazwyczaj. Wstrętne złośliwe kreatury.

- No i gdzie jest ta ścierka? - zapytałem sam siebie, właściwie to miecza, który właśnie czyściłem. Mógłby mi nie odpowiadać, tak zazwyczaj robił ale za to był świetnym słuchaczem, czego potrzebowałem w tych czasach - O tutaj jest. Dokładnie tam gdzie ją odłożyłem już któryś raz..

Westchnąłem męczarnie, miecz uderzył ze stukotem o stolik. Nienawidziłem tu być, bezczynnie czyścić ostrza, które na drugi dzień ponownie zostaną umazane w szkarłatnej cieczy. Moje ciało wyrywało się z tego budynku, prosto na pole walki, chęć zemsty mnie napędzała do jasnej cholery!

- Chyba nie w porę - przerażony nagłym głosem odwróciłem się szybko w stronę drzwi, prawie potykając się o szmatkę, która spadła wcześniej na podłogę. W przejściu stał Treacher, anielski jak nigdy, w czarnej zbroi oplatanej złotymi nićmi. Blond włosy, wylokowane idealnie w każdym miejscu i te czarne oczy, wpatrujące się ciepłym spojrzenie we wszystko co widzi.

- Em - zacząłem, chciałem tym przedłużyć czas w którym mój mózg w końcu będzie mógł myśleć jak powinien, bez obrazu przystojnego chłopaka w każdej napotkanej myśli. Jebane aniołki i ich uroda, która przebija się przez moją hetero barierę - Nie, spoko, co byś chciał?

- Wszystko dobrze, Waylen? - zapytał, uśmiechając się przyjaźnie - Wyglądasz jakby coś Cię trapiło.

Twój wygląd.

- Nie to...um, nic ważnego - machnąłem ręką. Uśmiech chłopaka poszerzył się a do mnie dotarło jakim debilem jestem w jego towarzystwie - Albo chuj, wkurza mnie to, że spędzam pół dnia na zmywaniu krwi z mieczy zamiast samemu ich brudzić.

- Jesteś jak ptak zamknięty w klatce - podsumował. Miał rację, wielki orzeł albo inny drapieżnik! - Albo raczej jaskółka rzucona do klatki z lwami.

- Nie.

- Nie? - jego brew poszybowała do góry, w pełni zdziwiona moją bezpodstawną pewnością siebie.

Chwyciłem miecz, jego rękojeść została opleciona przez moje palce, lekko szczypiąc od zimna jakie jej towarzyszyło. Ignorując każdy element w moim umyśle mówiący mi, że to zły pomysł - uniosłem ostrze, tnąc powietrze. Celowałem prosto w chłopaka, nie uważając gdzie. Nikt nie będzie nazywał mnie jaskółką!

- Wściekła jaskółka - poprawił.

Zatrzymał moje cięcie w połowie, gołymi rękami, które już zaczynały krwawić, ponownie tym samym brudząc klingę miecza. Naciskałem mimo to, chcąc powstrzymać opór, złość szumiała mi w uszach, podpowiadała nieprzyjemne słówka, które były coraz trudniejsze do odtrącenia. Treacher patrzył zaciekawiony prosto w moje oczy, które skakały we wszystkie miejsca - Najwidoczniej wszystko co wkurzone może zamienić się w zabójcze.

- Odwal się - wolne stróżki potu spływały mi przez czoło, nacisk stawał się przeze mnie coraz bardziej wzmacniany, dla anioła nie robiło to różnicy - No was powaliło z tą boskością.

Rozluźniłem uchwyt, godząc się z przegraną. Chciałem udowodnić wiele tym posunięciem, jednak ciągle zapominam jak silni są przedstawiciele anielscy.

- Za to Ty wciąż uroczy - zaznaczył. Wyrwał mi brutalnie miecz z ręki, wywołującą tym u mnie większy szok niż wkurzenie. Nie sądziłem, że Treach ma nade mną taką przewagę a mimo to pozwalał mi na dość długie wbijanie mu się w skórę.

ꜱʜᴀᴅᴏᴡ ᴡɪᴛʜɪɴOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz