Cudowne uczucie. Ciałem nie szargał ból miażdżący kości i trawiący organy, w żyłach nie szumiała krew, brutalnie przypominając o tym, że wciąż oddychała, a możliwość wzięcia głębokiego oddechu bez obawy przed obrzyganiem krwią stroju... dawno nie doświadczyła tego rodzaju wolności. W swoim świecie trawiła ją śmiertelna choroba, każdy dzień, w którym doświadczała promieni wschodzącego słońca, a żegnał ją blask księżyca, był zarówno błogosławieństwem, jak i ironią losu. Ale ten drobny wytrych, oszustwo, zawahanie dziedzica poprzedniczki pozwoliło skorzystać w wyrwy powstającej pomiędzy wymiarami i uciec. Naturalnie, pozostawiła bez wyjaśnienia młodszego brata martwiącego się o nią za każdym razem, kiedy opuszczał księżniczkę, by wypełniać własne obowiązki. Nie przygotowała zastępczyni na nagłe zniknięcie dowódczyni. Ale miała powody, które były podyktowane niczym więcej niż dobrem sprawy.
Otaczające ją twarze były jednocześnie znajome i obce. W ich spojrzeniu dostrzegała mieszaninę emocji: strach, niedowierzanie, prawdziwe przerażenie, ulgę, nawet znamiona szczęścia. Doskonale znała przeszłość poprzedniej Yuudai, matki dziedzica, widziała ją podczas niezliczonych wędrówek po świecie złożonym z luster. Obserwowała, z jakimi wątpliwościami zmagali się bogowie śmierci bliscy i nie jej sercu, ba, wiedziała, kto szczególnie żałował jej śmierci.
Utkwiła wzrok w Kuchikim Byakuyi, chociaż to nie on budził w kobiecie największe zainteresowanie. Najchętniej posłałaby drapieżny uśmiech Ichimaru Ginowi, by dać mu do zrozumienia, że doceniała wieki spędzone na pielęgnowaniu wspomnienia zmarłej szlachcianki. Uważała tę więź na najbardziej osobliwą — dotykała tych pierwotnych instynktów budzących w niej żądzę krwi.
— Zaraz? K-kapitan? — Z tłumu szepczących głosów wybił się jeden męski, którego nie potrafiła zidentyfikować. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, musiała powstrzymać kopniak rozwścieczonej Sui-Feng.
— Ty! — Nie miała największego problemu z powstrzymaniem wytrąconej z równowagi kapitan. Haori identyczne wręcz z tym zdobiącym ramiona Yuudai załopotało w powietrzu. Księżniczka Kuchikich spiorunowała młodszą przywódczynię sił specjalnych zimnym, mrożących krew w żyłach spojrzeniem.
— Znaj swoje miejsce — zażądała arystokratka, z lekkością odpychając napastniczkę odrobiną energii duchowej. Siła uderzenia posłała ją kilka metrów dalej w taki sposób, że musiała włożyć wszystkie siły, by wyhamować i nie wpaść w zbiorowisko bogów śmierci zaciekawionych bankai Urahary-Kuchikiego Hyouki. Yuudai pokazowo otrzepała dłonie, jakby bez wysiłku odgoniła natrętnego owada. — Nie jestem kimś, do kogo masz start, Feng.
— Jesteś...!
— Daj spokój, kapitan Sui-Feng — przerwał jej niespodziewanie Hirako Shinji. Rozłożył ręce w beztroskim geście, po czym skwitował: — Nie trzeba być szczególnie ogarniętym, żeby zorientować się, że ta kobieta nie ma za wiele wspólnego z naszą Kuchiki. Część z nas widziała jej trupa — wypunktował brutalnie. — Nasza Kuchiki Yuudai jest martwa, prawda, Ichimaru?
— Tak bezpośrednio wywołujesz mnie do tablicy, kapitanie Hirako, ale co mi pozostaje? — Gin zachowywał się z identyczną wręcz teatralnością, z jaką wyrył się w jej pamięci. W świecie Yuudai zginął podczas bitwy o Karakurę z rąk nikogo innego jak Aizena Sousuke. Tak jak pierwotnie miało być. Ten scenariusz powtarzał się w wielu światach i jedynym wytłumaczeniem osobliwej anomalii była poprzedniczka księżniczki. Gdyby nie ich układ, gdyby nie Hyouka, prawdopodobnie zginąłby wieku wcześniej. — Ale tak. Mogę z pewnością potwierdzić, że Kuchiki Yuudai zginęła.
Zresztą przybyszka nie zamierzała kryć swojej tożsamości. Nawet jeżeli próbowałaby odegrać rolę istoty z tego świata, szybko zostałaby przyłapana na kłamstwie. Nie potrafiłaby z taką łatwością udawać kogoś, z kim nie łączyło ją nic poza imieniem, nazwiskiem i identycznym wyglądem.
CZYTASZ
Ambiwalencja dusz: Bez żalu [Bleach]
Fanfiction"Syn wygnańców". "Geniusz nowego pokolenia". Jak jego ojciec. "Osierocony dziedzic najważniejszego rodu szlacheckiego w Społeczności Dusz". Jak jego matka. Od dzieciństwa prześladowały go w koszmary, w których rozpaczliwie próbował dogonić nieuchro...