Cz.29

52 9 1
                                    

-Debilu! Więź!! Teraz!!
-rOZPRASZASZ MNIE!!- Czy darli się jak dwie papugi na targu? Nawet gorzej, przekrzykiwali również krzyczące ikrany mordując swoje biedne płuca, Varian trzymał pysk ikrana pomiędzy udami, próbując związać mu pysk, zanim zostanie jebnięty o ziemie, brał porady od oczywiście nie kogo innego jak Jake, jego serce waliło mu w uszach i dyszał, ikran wierzgał, próbował odgryźć mu rękę i zrzucić ze swojej szyi.

-Debilu!!Źle go trzymasz!!
-NIE ROZPRASZAJ MNIE!!-Wydarł się i trzepnął ikrana nogą w oczy, na moment oślepiajac go, wykorzystał chwile, jaka miał i połączył się, to było jakby piorun pierdolną go nagle, całe jego ciało zadrżało, zimny dreszcze przeszedł przez jego ciało a ikran przestał wierzgać.
Tsu'tey pobiegł do nich i pomógł im się podnieść, po chwili klepiąc Variana po nogach.
-Teraz, pierwszy lot, kieruj głową, on będzie słyszeć- Sklepał bok ikrana, który rzucił się jak spłoszony koń z góry, Varian wrzasnął i owinął ręce wokół szyi ikrana, oj już ma imię!

-Leć prosto pizdo!!- Uderzył go dy zbyt dużo wrzeszczał i nie chciał lecieć prosto, ikran wyprostował lot od razu i zamknął pysk, Varian odetchnął z ulga i poprawił się na ikranie, czuł wiatr we włosach, coś...niesamowitego...
Po chili za nim latał już Tsu'tey, i po półgodzinie lotu był taki szczęśliwy, odprężony...

Zatrzymali się na jednej z gałęzi, zaśmiał się i spojrzał na stojącego obok Tsu'tey, był również uśmiechnięty podczas gdy Varian pogasnął ikrana po pysku, a tak się bał tych bestii, i nadal.
-Nazwę go Gęba
-Dlaczego?
-Bo jej nie zamyka, patrz- I rzeczywiście, ikran nie zamykał nawet trochę pyska, ciągle otwarty, jakby miał coś ze szczęką.
Tsu'tey prychnął rozbawiony i wskazał na słońce, zachodziło, pora wracać...

Powrócili do domu, pod Drzewo Dusz gdzie teraz był ich dom, widział ruiny drzewa, jak maszyny tam kopią...jego serce się rwało, gdy patrzył na tych wszystkich ludzi...czuł się nadal dziwnie pomiędzy nimi, za każdym razem gdy spał, myślał że się obudzi w ludzkim ciele...co nigdy nie nastąpiło... Brak Grace na pewno odbił się na nim, nie umiał się skupić... Czuł że czegoś mu brakuje teraz w życiu, jakby coś z niego wyrwali...

-Varian! Jak się czujesz? Jak było? Jesteś ranny?- Jake podbiegł do niego gdy tylko wylądowali, obejrzał ikrana i poklepał go po boku.

-Żyje, żyje...nie widać? Przywitaj Gębę.
-Serio?
-To ty jesteś tym który nazwał swojego Bob, a więc zamknij mordę.
-On tak serio?- Jake odwrócił się do Tsu'tey, który wzruszył ramionami.
Zachichotał rozbawiony i zszedł z na ziemie, dobrze był być na równych nogach.


Dni mijały, bał się z każdym dniem bardziej, powietrze było suche, jak nigdy na tej planecie, dym spalonego Drzewa Domowego nadal siedział w jego płucach, I ujrzał...
Jego serce waliło ze strachu, Jake wydawał rozkazy, wielu wzbiło się w niebo, a on z nimi, z marnym łukiem i paroma strzałami, licząc na szybką wygraną.
Bał się, czul łzy, ktoś mu powiedział, aby został z innymi pod drzewem, nie chciał, może się bał, ale chciał, aby głowa Quaritcha wisiała na jego psie.

Jego oczy skanowały niebo, szukając jakichkolwiek oznak przeciwnika, wiedział że są blisko, wszyscy to słyszeli gdy on i jego ikran siedzieli na skale razem z innymi, był tuż obok Jake oraz   Ikeyni, przywódczyni klanu Tayrangi, niesamowity klan swoją drogą.
Zamarł w strachu, gdy zobaczył pierwszą falę okrętów RDA schodzących z góry, z bronią najeżoną śmiertelnymi intencjami.
Na'vi zlecieli ze skał, niczym deszcz rzucając się wszystkim, co mieli na okręty, nie miał dobrego cele, ale udawało mu się zestrzelić paru pilotów, zmuszając okręty do upadku albo uderzenie o inny, czuł serce w swoich uszach, waliło mu, nie słyszał nic, tylko świst karabinów i krzyki ikranów.
Nagle jego serce zwolniło, czysty chaos. Trudy, pilotka, jego przyjaciółka... Varian z przerażeniem patrzył, jak pociski szarpią niebo na pół, trafiając statek Trudy ze śmiertelną dokładnością. Statek wymknął się spod kontroli, rozbijając się o las poniżej z grzmiącą eksplozją. Serce Variana zamarło, a z jego ust wyrwał się zduszony okrzyk. Trudy, jego przyjaciółka zginęła na jego oczach, nie widział innych, wszystko wyglądało na stracone, krzyki, strzały, jego ikran panikował razem z nim czując jego strach,
JeSerce Varian jeszcze bardziej się zapadło, w komunikatorze usłyszał tylko ciche 'Walcz"To był Tsu'tey, rozejrzał się przerażony, ujrzał jak on spada z okrętu, miał rozłożone ręce, leciał w dół...
.. Chciał za nim się rzucić gdy Toruk, Jake złapał go i odrzucił, zanim zostałby zestrzelony, z łzami zasłaniającymi mu widok spojrzał na pomarańczową plamę i zleciał w las za nim, Varain trząsł się, nigdy nie zabijał, nigdy nie miał broni w rękach...
Gardło go paliło, nie tylko od  bólu, ale i ognia, widział las płonący, nawet ich Mroczę Konie, pozbawione swoich jeźdźców płonęły, wbiegały do płonącej wody...

Zmrużył brwi wyjąc, musiał się ukryć, jego nogi nie były w stanie go poprowadzić ku zwycięstwie, schował się za drzewami i puścił Gębę wolno, aby się schował, samemu złapał za leżąca broń i sprawdził magazynek, pełen.
Właściciel broni miał 4 strzały w twarzy, ten widok rozszarpanej od strzał twarzy, całej we krwi, i oczy rozpryskane na twarzy tego mężczyzny...
Całymi siłami jakie miał zaczął biec, musiał się wziąć w garść, musiał walczyć! Gdy widział człowieka, strzelał, strzelał bez namysłu, krew gotowała mu się w żyłach,  miał krew w ustach, na twarzy ,był pokryty nią jak zwierze w szale.

Pośród tego całego chaosu Varian dostrzegł tego jedynego, gorszego niż diabła, Pułkownik Miles Quaritch, człowieka odpowiedzialnego za zniszczenie i dewastację Pandory, za śmierci jego przyjaciół, za śmierci Grace..
Wściekłość zapłonęła w nim, wypalając jego racjonalne myślenie. Nie dbał już o własne bezpieczeństwo; liczyło się tylko powstrzymanie Quaritcha.
Varian obejrzał sytuacje, widział Neytiri leżąca pod martwym Thanatorem, syczała i próbowała walczyć pomimo że miała broń wycelowaną w jej twarz, Jake... Gdzie był Jake, był niedawno...

Tuz obok był kontener z kapsułami, był tam Jake... Jego ciało na'vi leżało na ziemi, ale teraz Quaritch łapał go za włosy i unosił nad ziemie, Varian rzucił się na niego bez myślenia.
Maszyna upuściła jego przyjaciela, a on jak opętany walił w szybę z pomocą swojej nowej broni, w końcu wyrwał szybę z maszyny i złapał człowieka za głowę, chcą mu ją wykręcić gołymi rękoma, krzyknął z bólu gdy jedna z rąk maszyny chwyciła go i rzuciła nim o ziemie, sięgnął po Neytiri i pomógł jej wyjść spod bestii, znów się rzucił tym razem z zamiarem wyrwania zapasowej maski tlenowej z twarzy mężczyzny i z szalonym uśmiechem zaczął wyciągać go z mecha.
Walczył z nim przez chwilę gdy dostał w brzuch z pięści, zwinął się i to był jego błąd, przeszył go ból, nie do opisania, nie był w stanie widzieć, krew zalał jego lew oko i ten spadł an ziemię wrzeszcząc z bólu, miał gałąź w oczodole, wył i wrzesczał gdy Neytiri ostrzelała niczego niespodziewającego sie mężczyznę, trafiając w jego klatkę piersiową, ale adrenalina w ciele Varian była jak narkotyk, który go ogłuszał, znów rzucił się na ciało, z nożem w ręku tym razem i z chorym uśmiechem włożył dłoń do ust mężczyzny, i złamał mu szczękę, a potem podciął szyje do krwi, aby tylko wyrwać mu głowę razem z kawałkiem kręgosłupa, rzucił nią o ziemie i wrzasnął.
Cały się trzasną, krew spływała mu do ust z jego oka, znów poczuł ból,  upadł, wyjąc i próbował zasłonić oko, aby przeżyć, czuł się słaby, Neytiri go sprawdziła, ale wskazał na kontener, aby biegła po Jake, i tak zrobiła.

Wróciła do niego po paru minutach, Varian popatrzył się na nią i uśmiechnął słabo, zanim cała jego wizja zamazała się na czarno i upadł na nią.

Jego świat runął, w paru niesczesanych minutach, może i godzinach... Ale wygrał... Wygrał i to się liczyło dla jego duszy...





˜"*°•.˜"*°• my mind is bleeding hehe •°*"˜.•°*"˜



Soul Dream- AvatarOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz