Rozdział 5 Na ratunek Harlee

362 35 0
                                    


Przed rozpoczęciem pracy na parkingu dla gości tawerny zaczepiło mnie dwóch memberów, pytając o stan maszyny. Opowiedziałam pokrótce historię, wyjaśniając ją udaremnioną próbą kradzieży, na co mężczyźni zaoferowali swoją pomoc. Początkowo odmówiłam, ponieważ nie mam na chwilę obecną wystarczająco pieniędzy, aby pokryć koszta malowania baku, szczególnie po obu jego stronach widnieje malunek aerografem przedstawiający grupę motocyklistów oraz ich rumaków na tle zachodzącego słońca nad pustynią z cytatem pod spodem "Life to ride. Ride to life". Natomiast po drugiej stronie baku znajdowało się pewne logo przedstawiające konkretnie jedną rzecz, ale bez konkretnych podpisów, wyjaśniających czego może dotyczyć. Niestety takie rzeczy do tanich nie należą, a mój portfel ostatnimi czasy kuleje, ledwie wyskrobię na naprawę lusterka. Długo dywagowałam z klubowiczami na temat chęci pomocy, zarzucając ich to, co kolejnymi argumentami z mojej strony, chcąc ich zniechęcić od tego pomysłu. Poległam kiedy do rozmowy włączył się trzeci mężczyzna, Sgt. at arms Mike oznajmiając mi, że bezinteresowanej pomocy odrzucić nie mogę, gdyż to nie wypada. Odpuściłam, wyjaśnił mi, że prócz knajpy, prowadzą jeszcze malutki warsztat dla motocykli zaraz obok swojego Clubhouse, a właściwie na tym samym terenie, ponieważ jest to budynek przylegający do ich głównej siedziby klubu oraz że boli ich widok zniszczonego harleya, gdyż ten motocykl powinien zdobywać szacunek, przedzierając się przez miejską dżunglę, ścigając emocje, aż za horyzont, a nie wzbudzać współczucie, jak w obecnym stanie. Zatem zgodziłam się przyjechać po pracy na ich Clubhouse i pozwolić zająć się moim Harlee. 

Po pracy zgodnie z propozycją motocyklistów wsiadłam na harleya i udałam się pod wskazany wcześniej przez Ethan'a adres. Przed jednopiętrowym clubhouse'em z czerwonej cegły, stały równo zaparkowane w rzędzie motocykle, lśniące blaskiem od słonecznych promieni. Na zewnątrz stała grupka klubowiczów gawędząca ze sobą w czasie przerwy na papierosa, która wskazała mi gdzie mam zaparkować. Kazano mi wjechać do przylegającego budynku clubhouse'u, w którym mieścił się malutki warsztat motocyklowy. Mężczyźni dłubali właśnie coś przy jednym z motocykli, kiedy oderwali się od niego, aby spojrzeć, kto przyjechał. Sgt. at arms* Mike od razu mnie rozpoznał, po czym podszedł bliżej, by wskazać dokładne miejsce, gdzie mam pozostawić swojego rumaka, aby im było wygodnie przy nim pracować. Zajęłam skrajne prawe stanowisko, gdyż lewe było już zajęte przez płomiennego, błękitnego choppera. 

Jeden z memberów imieniem Carlos zaprowadził mnie do baru mieszczącego się na parterze budynku. Usiadłam na barowym stołku, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu, które w dużym stopniu przypominało to z tawerny, lecz z tą różnicą, że na ścianach wisiało znacznie więcej zdjęć członków klubu The Liberty Eagles, niż w knajpie. Niektóre z nich posiadały przyczepioną do rogu fotografii czarną wstążkę. Na ciemnych ścianach znajdowały się również spore ilości plakatów, wszelakich ogłoszeń oraz reklam. 
Po półgodziny samotnej ciszy przyszedł po mnie prospect Jack, by z powrotem zaprowadzić do warsztatu, w którym jak się później dowiedziałam życie mojemu harleyowi przywracał President imieniem Arthur oraz V-ce President o imieniu Malcolm. W tle przy drugim motocyklu krzątało się dwóch prospectów.
Jednak początkowo z powodu mojej nieświadomości było to dla mnie dwóch zwyczajnych klubowiczów. Arthur jest wysokim, dobrze zbudowanym brunetem o czekoladowych oczach oraz o ciemniejszej karnacji, jakby nieco latynoskiej. Fryzura starannie zaczesana na żel do tyłu, boki wygolone, a obecnie wkradał się w nią, prawie że artystyczny nieład. Kolczyki w uszach, widoczne tatuaże na szyi, dłoniach, przedramionach, ramionach, barkach oraz wystające delikatnie spod koszulki na klatce piersiowej, a także plecach. Malcolm natomiast był szarookim blondynem o chłodnej, porcelanowej cerze i podobnym wzroście do swojego przyjaciela. Jego ciało w dużej mierze również pokrywały liczne tatuaże. 

-Był już kiedyś robiony? - spytał blondyn, kiedy stanęłam w progu garażu.

-Delikatne poprawki - odpowiedziałam obojętnym głosem, podchodząc bliżej mężczyzn.

-Delikatne? - powtórzył po mnie z zastanowieniem. -Nie wyglądają. Harley, choć perfekcyjnie złożony w ponowną całość, to nie fabryczne spawy, zdradzają go, że w przeszłości mocno ucierpiał - Malcolm postawił około mojej nogi, starą, zieloną skrzynkę. 

-Miał wypadek - odpowiadam po dość dłuższej chwili milczenia. -Dość solidny i nigdy miał już ponownie nie wyjechać na ulice - dodałam po chwili, siadając na prowizorycznym, plastikowym  złudzeniu stołka. 

-Widać więc bardzo ci na nim zależało, skoro znów jeździ - podsumował brunet, kucający przy motocyklu. 

-Wcale - wzruszyłam ramionami. -Ale komuś innemu tak, więc po długiej nieobecności wrócił do mnie niechciany - westchnęłam, kręcąc głową na boki.

-Za co, aż tak znienawidziłaś swoją maszynę? - spojrzał na przyozdobiony bak przedstawiający grupę motocyklistów, przejeżdżając po nim odruchowo dłonią.

-Za przeszłość i nigdy nie był mój, choć dziś Harlee stał się również moim oczkiem w głowie - uśmiechnęłam się mimowolnie kącikami ust.

-Nie twój? - spojrzeli na mnie podejrzliwie. -Czy to ma związek z malunkami na baku? - zapytał zaciekawiony Malcolm.

-Życie bywa przewrotne, czyż nie? - uśmiechnęłam się do klubowiczów. 

-Prawda - odwzajemnili mój gest, uśmiechając się porozumiewawczo.

Załapali, jak widać moją aluzję, cieszy mnie to bardzo, że nie musiałam tłumaczyć, ale kiedyś zapewne przeszłość znów o sobie przypomni, a wtedy już jej nie ukryję. Lecz, czy ja chcę o tym opowiadać, czy jestem gotowa by wyznać to komuś innemu, już osobom bliskim mojemu otoczeniu, które znają prawdę? 

-A kogo motocykl naprawiamy? - spytał po chwili Arthur, puszczając mi oczko. 

-Ann - odpowiedziałam bez namysłu.

-Czy to nie nordyckie imię przypadkiem? - odwróciłam się, słysząc dobiegający zza moich pleców męski głos.

-Zgadza się - sprzytaknęłam.

-Masz w rodzinie wikinga? - dopytywał Mike, który stanął obok mnie. 

-Nie jednego - pomyślałam, łapiąc się niepostrzeżenie za prawy nadgarstek, po czym skinęłam do mężczyzny głową na znak potwierdzenia. 

Pod kurtką na prawej dłoni skrywam wykonaną z linki paracord bransoletkę zdobioną zaciskającymi swoje kły głowami wilka. Mityczny stwór reprezentować ma lojalność, silne więzi rodzinne, zrozumienie i inteligencję. Jednak znaczenie noszonej przeze mnie biżuterii nie dla wielu jest znane. O znaczeniu naszyjnika krzyża wie jedna osoba, ta, która mi go podarowała. Natomiast bransoletkę podarowało mi zaufane grono osób nie przypadkowo, bym pamiętała o jej wartości i nigdy nie zapominała o wspólnych więzach, bo stałam się zaufaną w pewnych kręgach. 
Z tymi dwoma rzeczami oraz moim harleyem nie rozstaję się nigdy. Bo w życiu ważne są małe rzeczy i to by czerpać z nich, ile się da, gdyż one sprawiają, że stajesz się szczęśliwy. 


*Sgt. at arms - Sierżant (Odpowiada za utrzymanie dyscypliny klubowej i przestrzeganie zasad)

Podróżując stalowym rumakiemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz