Drugi na rozpęd, kolejny jutro 😇
___________________
Boli mnie każda cząstka mojego ciała.
Uzdrawianie to przepiękna moc, która może również niszczyć. Mnie. Niszczyć mnie.
To trzeci dzień lekcji i demony nie mają nawet w najmniejszym stopniu dość, a ja… ja tylko marzę o chwili spokojnego snu i o pozbyciu się tego cholernego bólu. Jednak kolejny z demonów właśnie zostaje skatowany na stole, jego ciało rozciąga się w poprzek, jeden z kolegów leje mu na głowę wodę, przez co ten krztusi się, a drugi smaga jego ręce i nogi kiścieniem raz po raz. Używa do tego ogromnej siły, kiścień zostawia paskudne ślady i gruchocze kości, jednak ofiara ubolewa tylko przez chwilę. Jest w stanie się podnieść, gdy demony kończą katowanie.
Uśmiechają się do mnie zdawkowo i nic nie mówiąc, opuszczają pomieszczenie. Zamykają mnie w nim na klucz.
Nie wiem, od czego zacząć. Jestem już zmęczona.
Uzdrawianie to nie jest prosta sprawa. Gdy pozbywasz się czyjegoś bólu, przenosisz go na siebie. Leczysz innych, zabierając ich ból i rozprawiając się z nim w samotności. Przy pogruchotanej kości, jak teraz, dotykam zranionego miejsca, przymykam oczy i ciągnę tę paskudną wiązkę bólu do swojego ciała. Czuję mrowienie dokładnie tam, gdzie demon doświadcza bólu, jednak on go już nie czuje – teraz to moja kość zdaje się łamać, choć tak naprawdę nic mi się nie dzieje.
Nawet się przy tym nie wzdrygam. Przyjmuję ten ból bez żadnej zewnętrznej reakcji, bo tak bardzo jestem do niego przyzwyczajona. To babcia mnie zahartowała. Sprawiła, że ból wcale już nie jest taki straszny jak wtedy, gdy miałam dziesięć lat i dopiero zaczynałam moje próby.
Przeżyłam wiele takich lekcji, wiele scenariuszy, które zaplanowała babcia. Regularnie poddawała mnie szkoleniom z uzdrawiania, bym przyzwyczaiła się do tego bólu i rozwijała swoje umiejętności uzdrowicielki. To działa. Gdy w zeszłym roku leczyłam poważnie ranną June, nawet się nie skrzywiłam, chociaż miała złamane żebra, zwichnięty bark i rozszarpaną skórę ramienia.
Reakcje to jedno.
Rzeczywiste cierpienie to co innego.
Można cierpieć nawet w ciszy.
Światła żarówki migoczą, gdy próbuję zacisnąć zęby mocniej. Demon, którego uleczyłam, właśnie wychodzi z pomieszczenia i znów zostaję sama.
Czuję na skórze pokłosie siniaków, zadrapań i innych ran. Czuję też silne oparzenie, które wyciągnęłam z demona. Reszta potraktowała go rozżarzonym węglem. To wszystko odbija się na moim ciele w momencie, gdy uzdrawiam. Nie są to rany takie jak u ofiary – zupełnie nie. Wtedy pewnie nie mogłabym się ruszać. Ale każde uzdrawianie niesie za sobą jakieś późniejsze… efekty. Takie, których nie mogę się pozbyć. Takie, które naznaczają moją skórę i sprawiają, że wygląda okropnie.
Dlatego muszę ją zakrywać jak to tylko możliwe.
Jeśli uzdrawianie nie trwa długo i jestem silna, potrafię ominąć naznaczenie skóry i wizualne aspekty mojej mocy. Jeśli jednak lekcje trwają dni i zdają się nie mieć końca… nie jestem w stanie zatrzymać tego procesu. Im silniejszy ból, im bardziej zaangażowana jestem, im więcej mocy do tego potrzebuję, tym większa szansa, że naznaczenie zostanie ze mną na zawszę. Wolę nie dopuścić, by ktokolwiek oglądał moją skórę po latach nauki.
Wyglądam przez maleńkie okno pod sufitem w podziemiach domu Hadleyów i zastanawiam się, czy z każdą mocą przychodzi taka odpowiedzialność.
Całą kolejną noc również trwają próby.
CZYTASZ
Gdy zabierasz ból (Srebrna noc #2)
RomanceCałe jej życie oddane było uleczaniu innych, ale nigdy nie znalazła nikogo, kto uleczył by ją. Córka Najstarszej, Lisbeth Hadley, jest chodzącą tajemnicą. Wycofana, z pozoru nieśmiała i przerażona dziewczyna całe życie uporządkowane miała przez bab...