Rozdział 12 Boże, oddaj mi ją! Oddaj mi moją Milkę!

161 12 0
                                    


Kamil

– Bardzo mi przykro. – Ratownik medyczny spojrzał na mnie ze współczuciem. –Nie udało nam się jej uratować.

– Co? Nie. – Z niedowierzaniem pokręciłem głową. – To przecież niemożliwe. Przecież ona... Ona...

Złamał mi się głos. Poczułem ucisk w klatce i gulę rosnącą w gardle. Zapomniałem, jak się oddycha. Przed oczami zobaczyłem pojedyncze mroczki, a nogi nagle stały się jakby z waty. Wszystko wokół zaczęło wirować. Dźwięki stały się przytłumione i nie do rozróżnienia.

Złamał się głos, serce, nadzieja, życie. Wszystko pękło jak bańka mydlana, rozpadło się jak domek z kart. Kurwa, przecież nie tak miało być.

Minąłem ratownika i podszedłem do Milki. Leżała na mokrej trawie. Była blada, skostniała. Wyglądała trochę jakby zasnęła i zapomniała przykryć się kołdrą. Klęknąłem obok niej. Wziąłem jej ciało w ramiona. Ogrzeję ją i będzie jej lepiej. Obudzi się i razem pojedziemy do domu. Znajdę w internecie przepis na najzdrowszy rosół, ugotuję go, okryję Milkę ciepłym kocem, położę do łóżka. Wyśpi się, odpocznie i znowu wszystko będzie dobrze. Po prostu muszę ją ogrzać i położyć spać. Przecież nasze życie nie mogło się tak skończyć. Nie mogło. Nie miało prawa.

Mieliśmy tyle planów i marzeń. Tyle miejsc chcieliśmy jeszcze zobaczyć. Planowaliśmy ślub. Chciałem, żeby miała ślub wyjęty prosto z jej marzeń i snów. Mieliśmy mieć dzieci, które wesoło biegałyby po domu i ze śmiechem wpadały w nasze ramiona. Mieliśmy być do bólu szczęśliwi. Zawsze razem. Do końca. Tyle że ten koniec nie miał wyglądać tak. Mieliśmy się razem zestarzeć, trzymać się za ręce na wieczornym spacerze po ogrodzie. Z jednej strony nasze splecione pomarszczone dłonie, a z drugiej drewniana laska, dzięki której mogliśmy chodzić. W którymś momencie pewnie któreś z nas dostałoby tą laską w plecy, bo dokuczanie sobie i granie na nerwach było nieodłączną częścią naszego związku. Ale na pewno nie powinienem teraz klęczeć przed pustym silosem z zimną Miłością Mojego Życia.

Boże, proszę, zrób coś. Oddaj mi ją. Błagam! Oddaj! Jeszcze mi jej nie zabieraj! Jeszcze nie! Nie teraz, nie tak, nie tutaj.

Nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać. Nie powiedziałem jej, jak mocno ją kocham, jak bardzo chcę spędzić z nią resztę swoich dni.

Boże, oddaj mi ją! Oddaj mi moją Milkę!

– Mila! – krzyknąłem, podnosząc się na równe nogi.

Przetarłem zaspane oczy, nie wiedząc za bardzo, co się działo i gdzie się znajdowałem. Mrugnąłem raz, drugi i trzeci, aż zaczęło docierać do mnie ciche pikanie.

Pik, pik, pik.

Słyszałem tylko to pikanie. Spokojne, nieprzerwane, do bólu monotonne pikanie kardiomonitora, sygnalizujące, że to tylko sen. Potworny koszmar, który się nie ziścił, choć było blisko. Już przytomniej spojrzałem na Milkę, która leżała na szpitalnym łóżku, podłączona kablami do sprzętu monitorującego jej parametry. Przeniosłem wzrok na monitor. Zielona linia równo i miarowo skakała raz w górę, raz w dół.

– Żyje – szepnąłem do siebie, czując niewyobrażalną ulgę.

Wziąłem głęboki oddech. Musiałem się uspokoić, bo moje nerwy balansowały na granicy wytrzymałości. Opadłem ciężko na krzesło.

Od trzech dni niemal nieustannie siedziałem przy łóżku Mili i gapiłem się na nią jak sroka w gnat. Do mieszkania wpadałem tylko na chwilę. Zaliczałem szybki prysznic, przebierałem się i znów pędziłem do szpitala, wstępując po drodze po śniadanie do Starbucksa. Co prawda, nie miałem na nie ochoty, ale wiem, że Milka nie chciałaby, żebym głodował, więc wmuszałem w siebie jakąś kanapkę. Dorzucałem do niej czarną kawą, którą piłem litrami.

Bałem się, że gdy tylko opuszczę szpitalny pokój, Mili stanie się krzywda, że ktoś znowu ją porwie i tym razem już jej nie odzyskam. Cholernie się bałem, że mój sen się spełni. Śnił mi się za każdym razem, gdy tylko zamykałem oczy. Wspomnienie bladej i nienaturalnie zimnej skóry kobiety prześladowało mnie na każdym kroku.

Teraz wyglądała już lepiej. Za każdym dniem nabierała kolorów, a szanse, że wybudzi się ze śpiączki, wzrastały. Żyłem nadzieją, że wreszcie będę mógł przejrzeć się w jej niebieskich tęczówkach i powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że wszystko już jest dobrze, że nikt nam nie zagraża, że jest bezpieczna, cała i zdrowa. Marzyłem, by w końcu móc przyciągnąć ją do swojego ciała i objąć ramionami, a ona wtuli się w moją szyję. Chciałem znów zasnąć opleciony jej rękami, gdy jak niemal każdej nocy oblecze się wokół mnie niczym małpka.

Zamknąłem jej dłoń w swojej. Często się śmiała, że jej zmieściłaby się w mojej co najmniej dwa razy. Sam uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Przykładała wówczas rękę i mierzyła, ile centymetrów brakuje jej do dorównania mojej. Ponad czterdzieści centymetrów różnicy wzrostu, sprawiało, że w wielu sytuacjach musieliśmy kombinować, żeby nam obojgu było wygodnie i dobrze. Nawet gdy kupowałem jej pierścionek zaręczynowy, ciągle zastanawiałem się, czy jego rozmiar będzie odpowiedni. Był. I wiedziałem, że zawsze jakoś się zgramy pomimo wielu różnic, które stawały między nami.

Spojrzałem na szafkę przy łóżku. To tam znajdował się pierścionek, który napawał mnie dumą, za każdym razem, gdy widziałem go na palcu Milki. Teraz, ze względów bezpieczeństwa, lepiej było, żeby Mała nie miała na sobie żadnej biżuterii.

Sięgnąłem do szuflady i wyciągnąłem z niej mały diament. Obróciłem go kilkakrotnie w palcach. Ponownie poczułem ucisk w sercu i ból, jakby ktoś odebrał mi coś bezpowrotnie.

– Wróć, kochanie – szepnąłem, gładząc jej lekko zaróżowiony policzek. – Zrobię wszystko, byś była szczęśliwa, tylko wróć. – Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. – Wróć, błagam! Nie zostawiaj mnie. Wróć!


Jak wam się podoba? Podzielcie się swoją opinią <3

Czerwone róże [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz