§ 18.

138 9 38
                                    

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów spóźniłam się do pracy. I to przez budzik w telefonie, który się rozładował i nie raczył mnie obudzić. Za to obudziły mnie mdłości. Ledwo zdążyłam dobiec do łazienki, zanim wczorajsza kolacja wylądowała w muszli klozetowej. A częściowo także na T-shircie, w którym sypiałam. Nie ma co, piękny początek dnia.

Opcja pierwsza – zatrucie pokarmowe, opcja druga – grypa żołądkowa, opcja trzecia... To ta, o której nawet nie chciałam myśleć. Zwłaszcza kiedy mój wzrok padł na kalendarz w kuchni, do której wpadłam, aby napić się kilku szybkich łyków wody. Nie miałam jednak czasu się tym w tamtej chwili martwić. Musiałam jak najszybciej dotrzeć do kancelarii.

W ekspresowym tempie włożyłam pierwszą lepszą sukienkę z szafy, makijaż ograniczyłam do absolutnego minimum, do torebki wrzuciłam padnięty telefon i ładowarkę. Potem pognałam do przedpokoju, gdzie zarzuciłam na siebie wiosenny płaszczyk, a na nogi wyjątkowo wsunęłam baleriny, bo w szpilkach trudno byłoby mi biec. Tym bardziej, że mój żołądek jeszcze nie do końca się uspokoił. Wiedziałam, że w płaskim obuwiu będę czuć się nieswojo, ale w kancelarii, pod biurkiem, trzymałam awaryjnie klasyczne czarne szpilki. Przebiorę je w wolnej chwili.

Kiedy opuszczałam mieszkanie, byłam już ponad pół godziny spóźniona. Kancelaria znajdowała się zaledwie kilka ulic dalej, więc do pracy chodziłam pieszo. Spacerkiem zajmowało mi to około dziesięciu minut. Tym razem dystans pokonałam niemal sprintem i zajęło mi to połowę mniej czasu.

Do budynku, w którym mieściła się Karlicki&Lubczynko, wpadłam zgrzana, zdyszana i ze znów narastającymi torsjami. Te ostatnie wzmogły się, kiedy jechałam windą na piętnaste piętro. Błagałam w myślach, abym tylko nie zwymiotowała, zanim dotrę na miejsce. Nie chciałam zapaskudzić windy ani wymiotować do torebki.

Gdy wysiadłam na odpowiednim piętrze, nagle zrobiło mi się jakoś lepiej. I to nawet na tyle, że odpuściłam sobie wizytę w toalecie i od razu pognałam do gabinetu Dziurowicza. Po drodze minęłam zaskoczoną Olkę z recepcji, którą w przelocie spytałam, czy Jezierski już się pojawił. Odparła, że tak, na co zaklęłam pod nosem. Miałam nadzieję, że on też się spóźni.

Drzwi do gabinetu mojego patrona jak zwykle były lekko uchylone, więc zapukałam w nie kurtuazyjnie, ale nie czekając na odpowiedź, weszłam do środka.

– Dzień dobry. Przepraszam za...

Nie dokończyłam, bo nagle do moich nozdrzy dotarł mocny aromat świeżo zaparzonej kawy. I mdłości, które chwilę temu ustały, momentalnie powróciły. W dodatku ze zdwojoną siłą.

– Przepraszam – wymamrotałam, nie patrząc nawet na Dziurowicza i Jezierskiego, po czym przyciskając dłoń do ust, obróciłam się na pięcie i puściłam korytarzem w stronę toalety.

Ta na moje nieszczęście znajdowała się niemal na drugim końcu kancelarii. Po drodze minęłam kilku zaskoczonych moją pogonią pracowników, po czym w ostatniej chwili dopadłam drzwi łazienki i pierwszej z brzegu umywalki. Przed wyjściem niczego nie zjadłam, a wczorajszy posiłek już zdążyłam z siebie wyrzucić, więc teraz wymiotowałam samą żółcią.

Szczęśliwie nikt nie był świadkiem tej upokarzającej sceny. Byłam w toalecie sama i kiedy torsje już ustały, mogłam spokojnie doprowadzić się do porządku. Nie miałam jednak wątpliwości, że po kancelarii rozniosą się plotki. Gdy wracałam do gabinetu patrona, czułam na sobie zaciekawione spojrzenia. Zaraz pewnie powstanie teoria, co do której miałam obawy, że może okazać się prawdziwa.

Przed ponownym wejściem do gabinetu wzięłam kilka głębokich wdechów. Bałam się, że znów zaatakuje mnie intensywny zapach kawy, ale tak się nie stało. Zapewne dlatego, że z biurka zniknęły kubki wypełnione tym napojem.

Więcej niż Pestka (Pestka #3)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz