Jadę do szpitala, do siostry. Byłem zaskoczony tym, że w sobotę rano nikogo nie zastałem w mieszkaniu. Ani Brook ani Katy nie odbierali telefonów. Miałem złe przeczucia. Mikey co tydzień, w piątkowe wieczory zawozi jedzenie z restauracji dla Katy i Brooka, żeby siostra nie musiała gotować. Dzwoniłem do niego dziś rano i mówił, że wczoraj wieczorem już ich nie było na mieszkaniu. Potem wściekły pojechałem do Ivy. Powiedziała mi, co się stało dopiero wtedy, kiedy powiedziałem, że mam złe przeczucia i jadę sprawdzać szpitale. Aktualnie siedzi koło mnie. Nie odzywamy się do siebie. Jesteśmy pokłóceni. Zarzuciłem jej egoizm i kłamstwo, z tego powodu, że nie chciała mi nic powiedzieć o mojej siostrze i jej dziecku. I jakoś poszło wypominanie sobie wszystkiego po kolei.
Po przyjeździe do szpitala, skierowałem się na salę, gdzie leżała Katy. Co tam zobaczyłem? Swojego ojca!
-Co on tu robi? -Fuknąłem.
-Odwiedził mnie.
-Nie mogę odwiedzić córki i wnuka?
-Najpierw naucz się być ojcem. -Syknąłem.
-Rye, nie kłóć się przy Jacku. -Powiedziała rozdrażniona Katy.
Zignorowałem ją.
-Kto ci pozwolił tu przyjść? -Kontynuowałem.
-Katy dzwoniła, czuła się samotna.
-Masz z nim kontakt? -Byłem wściekły. -I co, lepiej zadzwonić do niego niż do własnego brata?
-Dzień dobry... -Ivy weszła do sali. Była speszona całym zajściem mimo, że nie słyszała całej rozmowy. Była w łazience.
-Dzień dobry i do widzenia. Dzwoń córeczko, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
-Co to ma być, Katy? -Krzyknąłem.
-Wyjdź.
-Ja mam wyjść? Chyba sobie żartujesz? Dopuszczasz go do Jacka? Niech nauczy się być dobrym ojcem dla nas! Chociaż teraz to już za późno.
-Rye! Nie rozumiesz, że chcę mieć rodzica?! Zawsze zachowywałeś się jak ojciec! A jesteś moim bratem. Jestem tobą zmęczona, jestem zmęczona, że stawiasz kroki na moich. Wszędzie jesteś, gdzie ja! Czuję się osaczona! Nie zastąpisz mi rodzica.
-Nie próbuję.
-Widzę to inaczej. -Odparła.
Spytałem, jak się trzyma. Ona i jej syn, po czym opuściłem salę. Duma nie pozwalała mi dłużej tam zostać. Jakaś chora szopka.
Ivy wybiegła za mną. Na szczęście nie komentowała zajścia. To doskonale, bo nie miałem ochoty na tłumaczenie się. Byłem po postu wściekły. W drodze do domu Ivy powiedziała:
-Jestem głodna, zajedziemy na frytki? Albo kupmy w markecie surowe pyry, to zrobię sama.
Sama zrobi? Z jej umiejętnościami kulinarnymi? Oby się tylko z nikim nie dzieliła. Po tym krótkim namyśle, zgodziłem się bez wahania. Tym bardziej, że siedziała cicho przez całą drogę. Należały jej się darmowe frytki. Kupiłem to, o co prosiła. Wsiadłem do auta, podając jej przypieczone łódeczki.
Jedliśmy w ciszy. Słyszałem tylko, co jakiś czas urocze pomlaskiwanie, wynikające z ogromnego szczęścia.
-Czym sobie zasłużyłam na darmowe jedzenie?
-Ciszą.
-Jaka świnia. -Zaśmiała się. Moje kąciki ust też poszły na góry.
-Uważasz, że słusznie wkurzam się na Katy i ojca? Może jestem zbyt krytyczny?
-Słusznie się wkurzasz.
Łudziłem się, że się mylę i tak naprawdę, znowu przesadzam. Znowu milczeliśmy, dojadając posiłek.
-Idziesz na randkę z Mikey'em. Dlaczego?
Wyglądała, jakby zmiotło ją to pytanie z planszy życia.
-Ciągle uganialiśmy się za wami. Tzn. ja za tobą, Mikey za Carmen. Któregoś razu rozmawialiśmy o swoich uczuciach, Mikey żalił się mi, a ja jemu. Okazało się, że łączy nas ogrom rzeczy. Zmieniliśmy się wszyscy, to nie ulega wątpliwości. Chociaż byliśmy okropnie zaskoczeni, na plus, naszymi zmianami. Ja i Mikey jesteśmy już totalnie inni niż w liceum. Poznajemy się na nowo i bardzo dobrze nam to idzie. -Powiedziała.
-To dobrze, bardzo się cieszę, że wam się układa. W końcu mam mniej rywali. -Zaśmiałem się, przeżuwając resztki jedzenia.
-Otóż to. Chyba każdy na tym skorzysta. -Odparła.
-A jak u ciebie i Carmen?
-Bez zmian. -Powiedziałem. -Chyba cofnąłem się do etapu „kolega".
-Czemu aż tak?
-Zaprosiłem ją na kolację. Odmówiła. Rozumiesz? Ona już wie. Rozmawialiśmy o tym. Tak dokładniej przyszła do mnie po tym, jak odłożyła słuchawkę.
-Rozmawialiście o ...?
-O tym, że randka to słaby pomysł i nigdy nie patrzyła na mnie w ten sam sposób, co ja na nią. Myślisz, że pora odpuścić?
Myślała długo.
-Dać jej przestrzeń na decyzję. -Skierowała swoje źrenicy na mnie.
-To ciężkie.
-Wiem. -Kiwnęła. -Tylko naciskając na nią, to jakby... wieszać na nią obrożę i zmniejszać o jedno oczko aż do oporu. Kto by się nie udusił?
Zamyśliłem się. To prawda. Właśnie tak się czułem, kiedy Ivy próbowała coś wskórać w naszej relacji. Próbowała odgrzebać przeszłość, którą dawno pochowałem. W przenośni i dosłownie... A teraz, kiedy zaczęła się umawiać z Mikey'em, ulżyło mi. Jakby ktoś uwolnił mnie z za ciasnej obroży i dodatkowej smyczy. Jeszcze tylko dwadzieścia innych obroży i smyczy, i będę wolny!
Zaparkowałem koło mojego bloku. Odprowadziłem blondynkę do mieszkania. Minąłem się w drzwiach z Mirrą, która akurat wychodziła. Jej wzrok ominął twarz Zayna, który jak się później okazało, przyszedł po żelazko, bo nasze padło. Było czuć między nimi chłód.
-Dalej się do siebie nie odzywacie? -Spytałem kumpla.
-Dziecinne, prawda? -Skomentowała Carmen.
-Czy ja wiem, czy takie dziecinne ze strony Mirry. -Ściągała buty Ivy.
-Dziękuję. -Odparł Zayn sarkastycznie.
-A to ona powinna strzelać fochy, nie ty. -Komentowała dalej Ivy.
-Słucham? -Zmarszczył brwi.
-Idziemy. -Pociągnąłem go za rękaw.
Wyszliśmy z mieszkania dziewczyn.
-Słyszałeś to? Ivy właśnie obroniła Mirrę! -Fuknął oburzony.
-To co? Nie zawsze musisz mieć rację.
-Nie mam „zawsze" racji. Mam ją teraz.
Zacząłem się śmiać.
-A tak zmieniając temat. Widzę, w tobie poprawę, odkąd zapisałeś się na terapię. -Powiedział.