Rozdział pierwszy: Wolność

930 42 40
                                    

hej! życzę wam miłego czytania, a my, jak zwykle widzimy się pod rozdziałem.
Ps. Będę bardzo wdzięczna za gwiazdki i komentarze :3

#aooswatt

***

Margarett

Wybierając swoją ścieżkę, każdy ma prawo do dokonania indywidualnego wyboru. Każdy z nas ma prawo zadecydować o sobie. Ale tak naprawdę ja tego wyboru nie podjęłam. Nie miałam takiego wyboru. Nie miałam władzy nad własnym życiem. Pod naciskiem matki, wielkiej, szanowanej Pani Morgan, wybrałam sobie liceum, a w nim konkretne przedmioty.

Gówno prawda, to ona je wybrała.

Ukartowała mi całe życie, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Wszystko po to, bym była jej potulną owieczką, która ślepo wierzy w każde jej słowo. Prawdopodobie sądziła, że zrobi ze mnie swoją kopię, że zajmę jej miejsce w zarządzie, tyle, że ja nigdy nie planowałam pójść w jej ślady. Nie chciałam do niej przynależeć. Nie chciałam przynależeć do nikogo. A od dzieciaka czułam się jak laleczka wystawioną na pokaz wszystkim szanowanym ludziom w tym mieście, by chwalili mnie sztucznymi komplementami.

Jej plan był prosty. Biologia, chemia, a później medycyna i duma rodziny. Nie moja wina, że byłam typem człowieka, który wolał pójść swoją drogą. Dlatego od pół roku kłótnie z matką weszły na wyższy poziom. Stały się nieodrębnym elementem codzienności w posiadłości Jane Morgan. Oprócz spotkań, e-meetingów czy nocnych zebrań owianych tajemnicą, matka coraz to większą uwagę zwracała na mój wygląd czy zachowanie. Oczywiście nie bez powodu. Raz czy dwa wychyliłam się przed szereg na uroczystej kolacji z całą śmietanką towarzyską miasta. Traktowali ją jak Boga, a mnie z każdym dniem coraz bardziej wkurwiał ten świat. Jej świat. Nie zależało mi na ich opinii, a mimo to doskonale wiedziałam, że te hieny obserwują każdy mój ruch, wyczekując najmniejszego potknięcia, co byłoby powodem do plotek, drwin, a co z tym idzie - kar.

Jane Morgan nie była wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o pełnienie roli rodzica. Gdy byłam małą dziewczynką, większość czasu spędzałam sama, w swoim pokoju, ale zdarzało się, że opiekowała się mną Ciocia B. To ciekawe, że do teraz nie wiem jak brzmiało jej prawdziwe imię. Była inna niż Jane. Biła od niej życzliwość i ciepło, a nie jak od mojej matki - chłód i zniesmaczenie. Mimo, że po czasie się do tego przyzwyczaiłam, momentami uderzało we mnie, że moja własna mama się mną nie interesuje. Że mnie nienawidzi. Bo z całą pewnością mogłam to stwierdzić. Jane Morgan od dnia, w którym przyszłam na świat, znienawidziła mnie każdym fragmentem swojego serca, jeśli takowe posiadała. Gdy dorastałam, potrzebowałam jej uwagi. Hormony buzowały, a i zaczęły się wtedy pierwsze razy. Pierwszy pocałunek, pierwsza miłość, pierwszy seks, kieliszek i papieros. No i chyba sobie to zamanifestowałam. Bo matka faktycznie zaczęła się interesować. Obrała pozę infantylnej, nadgorliwej i surowej kobety. Czepiała się każdego szczegółu, od długości paznokci czy koloru włosów, po niesatysfakcjonujące ją wyniki egzaminów.

Czerpałam satysfakcję, gdy na moment traciła nade mną kontrolę. Chciałam być wolna, a ona mi tą wolność zabierała. Zamknęła mnie niczym kanarka. W złotej klatce pełnej fałszu, tajemnic i obelg.

Nie mogłam tak żyć.

I przyznaję, egzaminy na jej wymarzone studia medyczne oblewałam z premedytacją. Nienawidziłam pieprzonej chemii i biologii. I nienawidziłam ludzi, więc nie mogłabym zostać lekarzem. Nie spełniałabym swojej roli. Nie zależałoby mi na życiu pacjentów. Bo to tylko jedno życie. Jedno z miliona kolejnych. W końcu każdy z nas kiedyś umrze. I mnie, i Ciebie, czeka rychła śmierć. Memento mori. Ostatnia bitwa, której wynik jest odgórnie ustalony. Przegrana. Koniec.

Art of our souls Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz