Rozdział siedemnasty: Noc szczerych wyznań

153 11 12
                                    


#aooswatt

***

Raven

Pierwsza noc na obrzeżach San Gabriel nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród wszystkich poprzednich nocy. Była zwykłą nocą, jednak w moim odczuciu stanowiła ważny element historii. Bo miałem ją tak blisko i Bóg mi świadkiem, uczucie tak niezwykłej bliskości było cudowne.

Margarett zasnęła pierwsza, podczas gdy ja przeglądałem maile. Z boku obserwowałem, jak zasypia, jak jej oddech spowalnia, a mięśnie rozluźniają się. I posiadanie jej tuż obok, z wiedzą, że jest bezpieczna, było dla mnie najważniejsze. Prawdę mówiąc, mogłaby spać u mnie częściej. Nie przyznałem się do tego nikomu, ale stopniowo zaczynałem zdawać sobie sprawę z wielkości uczucia, jakim ją darzyłem. Nie zafascynowanie, nie pragnienie, nie zauroczenie, ani nie zakochanie. Ta dziewczyna sprawiała, że każdego dnia chciałem być lepszy. Dla niej chciałem być swoją lepsza wersją. Pragnąłem udowadniać jej, jak cholernie jest dla mnie ważna, jak wiele dla mnie znaczy. Nie znałem odpowiednich słów, by opisać to, co do niej czuję, albo znalem je doskonale, ale balem się dopuścić do siebie myśl, że to właśnie to.

Zasnąłem kilkanaście minut później, jednak zanim to nastąpiło, nie mogłem się oprzeć, by jej nie dotknąć. Przemknąłem kciukiem po zarysie jej żuchwy i policzku. Jej skóra była miękka niczym aksamit. Morgan bez makijażu wyglądała inaczej, delikatniej. Dla mnie była tak samo piękna. Nie wiem, dlaczego nakładała tyle kosmetyków, przecież one niczego nie zmieniają. Jasne, podkreślają jej urodę, lecz bez nich była równie piękna. Niczym najpiękniejsze dzieło w galerii sztuki, które każdy chce posiąść, a uda się to jedynie wybranym. A ja zamierzałem je chronić, by nie wpadło w niepowołane ręce. Drugi raz nie pozwolę na jej krzywdę.

Kolejny dzień wydawał się opiewać w nastrój spokoju i ulgi. Nikt się z niczym nie spieszył, nikt nigdzie nie uciekał. Cieszyliśmy się czasem poza akademią, który mogliśmy wykorzystać wedle własnego uznania, bez zasad czy restrykcji ojca. Miałem plan, jak go wykorzystać, jednak wizyta cioci wraz z Willow uniemożliwiła mi jego zrealizowanie. Musiałem przesunąć to na inny termin.

Siedzieliśmy w salonie. Caspian, jak to Caspian, zniknął gdzieś na szluga, Willow, ciocia i Gabriel na kanapie, a ja z Meg na ziemi. Dziewczyna leżała między moimi kolanami, opierając się o moją klatkę piersiową, a ja obejmowałem ją w talii. Miło było ze świadomością, że taka bliskość jej nie przeszkadza.

- Możecie zostać tyle, ile chcecie. Frederic zostaje we Francji na najbliższe kilka tygodni, a pod jego nieobecność akademią rządzi Alexander z moją pomocą. Nie martwcie się niczym, tu jesteście bezpieczni. - Davies zwróciła się do nas.

- Myślisz, że mogę przywieźć tu małego? Ucieczka w głąb natury dobrze mu zrobi, poza tym będzie miał mnóstwo wujków i cioć do zabawy. - zapytał Gabriel. Nie miałem pojęcia, że chce zabrać tu tego szkraba.

- Jak najbardziej, tylko zrób to nocą. By szansa, że ktoś cię zauważy, była jak najmniejsza.

- Jasne, dziękuję. - odarł mój brat, a następnie wyszedł, by wykonać telefon.

- Pani Davies? - Meg zabrała głos. - Uważajcie na Aresa, proszę.

Na Aresa? Dlaczego ona w ogóle go wspomniała? Nie rozumiałem, czemu w rozmowę o akademii, wspomniała jego imię.

- Skąd taka myśl?

- Po prostu na niego uważajcie, zaufajcie mi. Obiecuję, że kiedyś opowiem więcej, ale wolałabym do tego nie wracać.

Art of our souls Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz