Rozdział 4

1.4K 217 30
                                        

Szukasz kamratów swych?
Chcesz uratować ich?
Me łzy spełnią twe marzenie,
Tobie także zadam cierpienie.

Krocz ścieżką ku górze,
Tam znajdziesz w chmurze,
Czarci zamek pełen chwały,
I wolności piękne bramy.

~*~

Gilbert jeszcze nigdy nie cieszył się tak bardzo, czując stały grunt pod nogami. Zresztą nie on jeden, cała załoga jak jeden mąż przyparła do zimnego piasku, jakby chcieli go z radości ucałować. W tej chwili nie liczyło się nic poza tym, że już nie byli skazani na mącące myśli dryfowanie.

– Jesteśmy uratowani – westchnął Rysiek, wypowiadając na głos myśli pozostałych.

Gilbert rozejrzał się, jednak wszechobecna mgła ukrywała w swoich czeluściach otaczający ich teren. Samotna lampa z trudem oświetlała wyciągniętą na brzeg łódź. Chłopak z uwagą wsłuchał się w otoczenie, mając nadzieję usłyszeć jakieś ludzkie głosy. Jednakże jedyne, co uchwyciło jego ucho poza własnym oddechem, to szum rozbijających się o brzeg fal. Ten odgłos zmroził mu krew w żyłach i podsunął makabryczny obraz ludzkich szczątek. Włosy zjeżyły mu się na całym ciele. Potrząsnął szybko głową, by wyrzucić straszne myśli. Podświadomie wypierał się tego zdarzenia i wmawiał sobie, że to był zwykły koszmar.

– A tak właściwie, to gdzie my jesteśmy? – zapytał, przenosząc wzrok na swoich kamratów.

– A czy to ważne? Grunt, że na lądzie.

– Młokos ma rację, trza to sprawdzić. Leć do łodzi i przynieś mapę. – Kapitan pogonił Gilberta, a sam usiadł ze stęknięciem na zimnym piasku. – I weź lampę! – dodał po chwili namysłu. Chłopak skrzywił się, ale mimo to, bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie.

Kapitan rozłożył ją na piasku i pulchnym palcem wskazał punkt na środku Oceanu.

– Mniej więcej tutaj zatonęła Cudowna... – zamilkł na chwilę, po czym przetarł twarz dłonią i zaczął palcem rysować wokół tego punktu nieduże koła. Jednak z każdym kolejnym ruchem jego palec zwalniał, by znów się zatrzymać. Kapitan ponownie przyjrzał się mapie.

– Stawiam, że jesteśmy tu!

Wskazał na niedużą wyspę znacznie oddaloną od zatonięcia statku. Gilbert i Rysiek spojrzeli zaciekawieni mu przez ramię, ale żaden nie okazał większego entuzjazmu. Może dlatego, że sam kapitan nie wyglądał na przekonanego. Wskazana przez niego wyspa była zdecydowanie za daleko, by przemierzyć taki dystans w jedną noc.

Wiktor nawet nie ruszył się z miejsca, typowo dla siebie usunął się w cień i nasłuchiwał ich rozmowy. W pewnej chwili gwałtownie wstał i podszedł do stojącej na piasku lampy. Nie zważając na zdziwione spojrzenia kamratów, zakrył ją swoim płaszczem.

– Co do... - Kapitan nie zdążył przekląć, gdyż dostrzegł zbliżające się w ich kierunku światło, które bujało się w mlecznej chmurze jak zabłąkany ognik. Po zdarzeniach na morzu nikt nie śmiał nawet drgnąć. Płomień falował, podskakiwał i z każdą chwilą przybliżał się do nich. A wraz z nim dźwięki niezdarnego chodu. Marynarze wstrzymali oddech.

– ... wstrętne... ohydne... niewdzięczne... mątwy... starego do takiej roboty wysyłać... nie pasuje... nie pasuje! Marnotrawstwo... kanalie... wybredne gnidy... – chrapliwy głos odbijał się od nadbrzeżnych skał. – Gdzie to... ach, tutaj.

Rozległ się plusk, jakby ktoś wylewał z wiadra pomyje, po czym, kroki znów zaczęły się przybliżać. Rysiek nagle zerwał się z ziemi i podszedł do migoczącego światełka. Wiktor starał się go powstrzymać, jednak ten się wyszarpnął, zwracając na siebie uwagę przechodnia.

– Kto tu jest?! – zapytał starzec, podejrzliwie podnosząc lampę w kierunku marynarza. – Odejdź! Nie ma tu nic po tobie! – wrzasnął, cofając się o krok i wykrzywiając pomarszczoną twarz.

– Spokojnie, potrzebujemy pomocy, nasz statek zatonął...

– A co mnie to! – warknął, nie dając skończyć Ryśkowi, który zrobił się w jednej chwili czerwony. Raz spróbował być miły.

– A to, że jak nas nie zaprowadzisz do najbliższego miasta, to porachujemy ci kości!

Staruszek splunął i cofnął się o kolejne dwa kroki, w dłoniach trzymając wiadro i lampę, jakby mogły go ochronić.

– Rysiek! – warknął na niego kapitan, wchodząc w pole widzenia staruszka. – Proszę nam wybaczyć, nie mieliśmy nic złego na myśli. Wie się, na morze nie ma rady. Moja Cudowna poszła na dno... Wieloryb rozwalił kadłub. Pan rozumie... straciliśmy część załogi...

Starzec spojrzał podejrzanie na czwórkę marynarzy i po chwili namysłu splunął, mamrocząc przekleństwa pod nosem.

– Chodźcie, pan się wami zajmie.

Marynarze spojrzeli po sobie, następnie wzięli wszystkie swoje rzeczy z łodzi i ruszyli po kamiennych schodach za wciąż mamroczącym pod nosem starcem. Mgła z każdym pokonanym przez nich stopniem rozrzedzała się, aż w końcu mogli ujrzeć cel swojej podróży. Olbrzymie, czarne zamczysko, stojące dumnie na wzgórzu, do którego prowadziły równie czarne schody.

Gilbert z zachwytem i jednocześnie trwogą przyglądał się upiornemu, a jednocześnie fascynującemu krajobrazowi. Do jego umysłu wkradła się myśl, że wygląda jak szpiczasta góra położona nad brzegiem morza — jak pałac morskiego boga.

Szepty OceanuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz